Akcesoria
Sennheiser Profile Wireless - kompaktowe mikrofony bezprzewodowe od ikony branży
Kolejna generacja „czarno-białej” Leiki nadbudowuje klasyczną dalmierzową konstrukcję najnowszą 60-megapikselową matrycą, wbudowanym dyskiem o pojemności 256 GB i szeregiem pomniejszych usprawnień, ale też startuje ze znacznie wyższą ceną od poprzednika. Sprawdzamy czy warto tyle zapłacić za aparat, który robi tylko monochromatyczne zdjęcia.
Leica M Monochrom to bodajże najbardziej „lejkowa” seria aparatów Leiki. Oprócz tradycyjnych ograniczeń w postaci manualnej kontroli ostrości, otrzymujemy też bowiem ograniczenie w zakresie rejestracji zdjęć - te aparat robi wyłącznie czarno-białe. Z jednej strony jest to więc nisza w i tak niszowym już segmencie premium, ale z drugiej, dla niektórych, aparat-marzenie zamykający istotę fotografii w najczystszej możliwej formie i pozwalający w pełni doświadczyć procesu fotografowania.
Leica M11 Monochrom to już czwarta odsłona tej unikalnej konstrukcji. Tym razem udoskonalona o wszystkie nowości linii M11, czyli m.in. jeszcze większą rozdzielczość sensora, wbudowaną pamięć, migawkę elektroniczną, możliwość ładowania przez USB-C czy lepszą optymalizację baterii. Jak to wszystko wypada w praktyce i czy rzeczywiście warte jest astronomicznej kwoty 47 tys. złotych? Możliwości aparatu mieliśmy okazję testować przez ostatni weekend.
Stawiając obok siebie Leike M10 i M11 na pierwszy rzut oka nie zauważymy praktycznie żadnej różnicy. To ciągle ta sama elegancka, minimalistyczna bryła, z dyskretnym, pozbawionym czerwonej kropki wzornictwem; ubrana w przyjemny w dotyku matowy lakier i wysokiej jakości okleinę gripu ze sztucznej skóry. Każdy cal konstrukcji został zaprojektowany dużą pieczołowitością o czym świadczą takie szczegóły, jak bardzo dobrze dobrany opór pokręteł, przyjemny dźwięk wydawany przez przyciski (i ich dobrze wyczuwalny skok) czy bardzo cicha migawka mechaniczna.
Jedyną widoczną różnica jest przeniesienie przycisku funkcyjnego na górny panel oraz jeszcze dyskretniej wkomponowane kontrolery na tylnej ściance aparatu. W konstrukcji zaszło jednak kilka istotnych zmian. Przede wszystkim, podobnie jak w czarnej wersji standardowego modelu M11, górny panel jest tu wykonany z aluminium, co pozwoliło obniżyć wagę aparatu aż o 100 g (łączna waga z baterią to 542 g). To z kolei bardzo pozytywnie przekłada się na komfort użytkowania - Leica M11 nie wydaje się ciężka nawet w połączeniu z jaśniejszymi obiektywami pokroju nowego modelu Summilux-M 50 mm f/1.4 ASPH (który także mieliśmy okazję przetestować). Co prawda po paru godzinach noszenia aparatu przewieszonego przez ramię zacząłem czuć obtarcia skórzanego paska na szyi, ale to raczej kwestia samego paska niż wagi aparatu.
Oprócz tego na korpusie pojawia się złącze USB-C, a w jego wnętrzu znalazło się ogromne 256 GB wbudowanej pamięci (standardowy model Leica M11 oferuje „tylko” 64 GB przestrzeni dyskowej), która wystarczy na wykonanie około 2000 zdjęć RAW + JPEG w najwyższej jakości. Zasadniczo możemy więc w ogóle nie przejmować się koniecznością pamiętania o karcie pamięci i tylko od czasu do czasu zgrywać zdjęcia na komputer.
To świetne rozwiązanie, które znacznie podnosi komfort pracy i zapobiega przykrym sytuacjom, gdy okaże się, że w czasie wykonywania zdjeć zapełnimy jedyną posiadaną przez nas akurat kartę. Niestety w praktyce do pełni szczęścia jeszcze nieco brakuje. Aparat posiada co prawda certyfikat MFi i oznaczony jest jako akcesorium oficjalnie wspierane przez Apple, ale oznacza to w zasadzie tylko tyle, że aparat pozwala wygodnie przenosić zdjęcia „po kablu” na iPhone’a i iPada. Gdy zamierzamy podłączyć aparat standardowo do komputera napotkamy nieco więcej problemów.
Mianowicie Leica M11 Monochrom nie jest widoczna w komputerze Mac jako osobny dysk i wymaga importowania zdjęć przez programy obsługujące protokół PTP, czyli np. Adobe Lightroom, Adobe Bridge czy Apple Photos. W celu zwykłego przeniesienia plików z aparatu na dyski komputerów Apple, użytkownicy L Camera Forum proponują aplikację Android File Transfer, ale w moim przypadku nie była ona w stanie rozpoznać modelu M11 Monochrom.
Z tym faktem da się jednak żyć. Dużo większym mankamentem jest wolny transfer plików. Mimo iż aparat używa portu w standardzie USB 3.1 Gen 1 (maksymalne przepustowość 10 Gb/s) w praktyce maksymalna prędkość zgrywania plików wyniosła ok. 45-60 MB/s. Możecie więc wyobrazić sobie moją frustrację, gdy późnym wieczorem zasiadłem do zgrywania ok. 120 GB zdjęć z wbudowanej pamięci. I warto tutaj nadmienić, że zanim będziemy w stanie skutecznie zgrać materiał, programy do importu muszą najpierw załadować podgląd całej biblioteki aparatu, co też będzie trwało dobrych parę minut. Przy okazji warto nadmienić tu, że pliki z M11 Monochrom nie należą do lekkich - pojedynczy DNG (RAW) waży 65-100 MB, co jest wartością dość wysoką, szczególnie że nie mamy tu do czynienia z informacjami o kolorze.
Złącze USB-C świetnie natomiast sprawdza się w ładowaniu aparatu. W ten sposób bateria ładuje się do pełna w około 1,5 godziny, a w pełni naładowana pozwoli nam na wykonanie około 700 zdjęć. Warto tu nadmienić, że są to wyliczenia wg standardu CIPA, obejmującego pracę z włączonym ekranem LCD. W przypadku korzystania tylko z dalmierza, bez większego problemu wynik ten przebijemy. W praktyce w pełni naładowana bateria powinna spokojnie wystarczyć na cały dzień okazyjnego fotografowania lub około 4 godziny bardziej intensywnej pracy. To bardzo zadowalający wynik, który pozwoli nie przejmować się zbytnio kwestią rozładowywania akumulatora.
Podsumowując kwestie konstrukcyjne, należy wspomnieć jeszcze o kilku istotnych szczegółach. Mianowicie M11 Monochrom oferuje znacznie większe możliwości personalizacji od swojego poprzednika. Tylny przycisk LV zastąpił konfigurowalny przycisk Fn, a własne funkcje możemy przypisać też do pokrętła funkcyjnego, które tym razem jest wciskane i wtóruje za przycisk. W pewnym stopniu niweluje to problem z mało praktycznym - moim zdaniem - pokrętłem ISO, które ogranicza nas do zakresu ISO 100-6400. Oczywiście dostęp do wyższych czułości otrzymamy przestawiając je na pozycję M (za pomocą któregoś z przycisków funkcyjnych), ale jednak to dodatkowy etap, który z pewnością można by ominąć nie godząc we wzornictwo aparatu.
W budowie aparatu można by także usprawnić umiejscowienie zaczepów paska. Bardzo dobrze sprawdzają się gdy aparat zwisa na szyi lub ramieniu, ale podczas fotografowania nisko umieszczone zaczepy sprawiają, że pasek plącze się między palcami i niewygodnie się zawija, co zauważymy zwłaszcza podczas fotografowania w pionie.
Wszelkie ewentualne niedogodności wynagradza nam wyjątkowa systematyka obsługi, która to stanowi trzon wszystkich konstrukcji z serii Leica M i która stanowi prawdopodobnie najlepszą dotychczas próbę połączenia wrażenia fotografowania analogiem z technologią cyfrową. Standardowo całość kontroli opiera się tutaj bowiem tylko na kilku podstawowych elementach, niezbędnych do wykonania zdjęcia. Mamy więc fizyczne pokrętła czasów migawki i czułości ISO, pierścień przysłony na obiektywie i tradycyjny celownik optyczny z mechanizmem dalmierza sparowanym z manualnym pierścieniem ostrości.
Jednym słowem pod względem doświadczenia fotografowania przenosimy się kilkadziesiąt lat wstecz, gdzie wszystkich nastaw, włącznie z ostrzeniem, dokonywaliśmy manualnie. Na szczęście Leica M11 Monochrom korzysta też z dobrodziejstw technologii cyfrowej i pozwala m.in. na pracę w trybach preselekcji przysłony (pozycja M na pokrętle czasów) oraz Auto ISO, z możliwością ustalenia dolnej granicy czasów migawki, z czego korzystać gorąco polecam, bo wtedy naszym jedynym zmartwieniem pozostanie ręczne ustawianie ostrości i regulacja ekspozycji za pomocą pokrętła funkcyjnego.
Sceptyków manualnego ostrzenia pragnę uspokoić, że zmartwieniem jest to tylko w przenośni, gdyż mechanizm dalmierza w połączeniu z wygodnymi podkładkami na palec w obiektach Leica M przy odrobinie wprawy pozwala na bardzo skuteczne ustawianie ostrości. Pierścienie w obiektach Leica chodzą z tak precyzyjnym oporem, że po paru godzinach z aparatem nie powinno być dla nas problemem nawet podążanie z ostrością za przemieszczającymi się obiektami. Oczywiście nie ma się co oszukiwać, że w dynamicznych sytuacjach będziemy ostrzyć równie skutecznie co systemy AF z wykrywaniem oka, ale ostrzenie za pomocą dalmierza, gdzie potwierdzenie ostrości otrzymujemy poprzez wyrównanie dwóch nakładających się na siebie obrazów to rozwiązanie bardzo wygodne i skuteczne. Z kolei w sytuacjach wymagających od nas szybkiej reakcji możemy zdać się na technikę zone focusing.
Pracę z dalmierzem ułatwia także fakt, że aparat automatycznie rozpoznaje obiektyw i wyświetla w wizjerze ramki odpowiadające kątowi widzenia obiektywu. Ciekawą funkcją jest też wajcha przy obiektywie, która pozwoli nam na szybko podejrzeć kąty widzenia dla dłuższych ogniskowych. Z jednej strony może wydawać się to zbędnym gadżetem, ale w modelu M11 Monochrom ma praktyczne zastosowanie. Aparat ten pozwala bowiem na fotografowanie w trybie cyfrowego cropa 1,3 i 1,8x, także wajcha pozwala nam na szybko podejrzeć jaki kadr w przybliżeniu otrzymamy korzystając z tych trybów. Szkoda natomiast, że oprócz podglądu ramek nie możemy przypisać do niej obsługi tego trybu - wtedy zamiast nurkować do menu i szukać trybu crop wystarczyłby jeden ruch palca. To jednak szczegół.
Bardziej doskwiera fakt, że wsparcie dalmierza Leiki kończy się przy odległości ostrzenia 70 cm. Gdy chcemy ustawić ostrość bliżej, musimy to robić albo na czuja, albo przełączyć się na podgląd Live View, gdzie w odpowiednim ustawieniu ostrości pomoże nam focus peaking (podświetlenie ostrych krawędzi na czerwono). Mimo wszystko chcielibyśmy, by aparat, który kosztuje tyle, co samochód, był w stanie obsłużyć pełne możliwości obiektywów, niezależnie od tego czy spoglądamy w wizjer czy na ekran. Ale prawdę mówiąc trudno mówić tu złej woli czy lenistwie producenta. Z racji sposobu działania mechanizmu dalmierzowego, poprawienie tego elementu mogłoby wymagać od inżynierów także zaktualizowania konstrukcji obiektywów, co biorąc pod uwagę kilkudziesięcioletnią historię systemu M wydaje się mało prawdopodobne i tłumaczy dlaczego Leica się tego nie podejmuje.
Pisząc o obsłudze, należy wspomnieć także o bardzo istotnej nowości serii M11, jaką jest strona startowa menu, będąca czymś w rodzaju menu pomocniczego, znanego z innych aparatów na rynku. Tu możemy szybko podejrzeć aktualne ustawienia, a także otrzymać błyskawiczny dostęp do najczęściej używanych funkcji za pomocą funkcji dotykowych. Aby wiec zmienić rozmiar zdjęć lub uruchomić tryb seryjny nie musimy już przeszukiwać menu - wystarczy kilka ruchów palca na ekranie. Warto też podkreślić, że responsywność ekranu dotykowego stoi na poziomie najlepszych konstrukcji konkurencji.
Przejdźmy wreszcie do najważniejszej nowości modelu M11 Monochrom, czyli 60-megapikselowej matrycy. Czy tak duża rozdzielczość w aparacie tego typu jest nam do czegokolwiek potrzebna? Tego nie wiemy, co nie zmienia faktu, że zdjęcia z nowej Leiki pozwalają na mocne kadrowanie, a do tego prezentują się naprawdę świetnie. Obraz jest bogaty w szczegóły, charakteryzuje się bardzo dobrą tonalnością, oferuje duży zakres dynamiczny i doskonale wypada także pod kątem pracy w słabym świetle. Cyfrowe ziarno jest bardzo drobne, a swoją strukturą przypomina to filmowe, co sprawia, że nawet fotografie wykonane blisko górnej granicy dostępnych czułości (maksymalnie ISO 200 000) prezentują się zupełnie dobrze.
Skojarzeń z filmem jest zresztą więcej. Może to tylko złudzenie spowodowane przez pracę w czerni i bieli, ale odniosłem wrażenie iż matryca jest tak oprogramowana, by podobnie do filmu reagować na prześwietlenie i niedoświetlenie fotografowanych scen czy też pracę w kontrastowych warunkach lub słabym świetle. Przede wszystkim jednak obrazek z Leiki M11 Monochrom wygląda po prostu bardzo naturalnie, bez przesadnego dążenia do wyglądu HDR czy też podbijania kontrastu. Prawdę mówiąc rzadko kiedy będziemy w ogóle musieli ingerować w pliki RAW - zdjęcia prezentują się bardzo atrakcyjnie już prosto z aparatu. A gdybyśmy chcieli nieco więcej kontroli nad ich charakterem, z poziomu menu możemy regulować m.in. ich kontrastowość czy też nadawać im tonacje kolorystyczną (do wyboru: niebieska, czerwona, zielona, selen). Ja większość zdjęć wykonałem z ustawieniem Contrast +1, co w moim mniemaniu gwarantuje najlepsze rezultaty przy zapisie JPEG.
Ogólne wrażenia z fotografowania Leiką M11 Monochrom mogę opisać następująco: znów poczułem się jak wtedy, gdy mając kilkanaście lat kupowałem po szkole za parę złotych rolkę czarno białego filmu i wypstrykiwałem ją swoim pierwszym analogiem na znajomych i ulicę, wierząc, że będę drugim Cartier Bressonem. Ale żarty na bok. Chodzi po prostu o to, że w odróżnieniu od wielu współczesnych konstrukcji, to aparat, który zwyczajnie chce się podnosić do oka i którym fotografowanie sprawia bardzo dużo satysfakcji.
W całej tej fotograficznej zabawie przeszkadzały mi tylko dwie rzeczy. Jako, że seria M11 wyposażona jest wreszcie w migawkę elektroniczną, wydało mi się to doskonałą okazją do dyskretnego, bezgłośnego fotografowania przechodniów, gdzie migawkę mógłbym wyzwalać za pomocą aplikacji mobilnej Leica Photos. Niestety czas sczytywania sensora wynosi aż 1/10s, co sprawia, że przy krótszych czasach migawki zdjęcia są "pogięte" i prezentują się następująco.
Dodatkowo takiego działania nie ułatwia sama aplikacja. Choć wykonana jest elegancko i oferuje przejrzystą obsługę, podgląd obrazu z aparatu wyświetla się z lekkim opóźnieniem i czasem przycina, a samo używanie aplikacji powoduje niekiedy zawieszanie się aparatu. W końcu, po którejś tego typu sytuacji aplikacja w ogóle przestała parować się z moim iPhonem. Samo parowanie również nie należy do najwygodniejszych. Choć teoretycznie wystarczy jedynie zeskanować kod QR przez apkę, to i tak musimy wchodzić do menu ustawień i ręcznie łączyć obydwa urządzenia (sprawdzone na najnowszy iOS). Przypomnę, że jest to urządzenie z certyfikatem MFi, które w teorii powinno współpracować z urządzeniami Apple równie gładko, co firmowe akcesoria.
Są aparaty, które kupujemy do pracy, są aparaty dobre do nauki, a są też takie, które kupujemy dla samej przyjemności fotografowania. Leica M11 Monochrom zdecydowanie plasuje się w tej ostatniej kategorii i robi to w świetnym stylu.
Obserwując rosnące z roku na rok ceny i mając na uwadze ograniczenia w zakresie ustawiania ostrości, z aparatów Leica łatwo żartować. Biorąc je do ręki szybko jednak zrozumiemy dlaczego tak wiele osób jest gotowych wydać na nie niebotyczne sumy pieniędzy. Każdy milimetr konstrukcji pokazuje nam, że mamy do czynienia z produktem premium - świetnie wykonanym i spasowanym, oferującym przemyślaną kulturę pracy i przede wszystkim bardzo eleganckim. W końcu, i co chyba najważniejsze, Leica M11 Monochrom to także jedyne w swoim rodzaju doświadczenie fotografowania, które jest tak zbliżone do wrażenia fotografowania na filmie, jak tylko cyfra może się zbliżyć do analoga.
Leica M11 Monochrom to po prostu aparat, którym chce się fotografować i w przypadku którego to fotografowanie sprawia wyjątkową frajdę. Oczywiście ze względu na możliwość wykonywania zdjęć wyłącznie w czerni i bieli nie będzie to aparat dla każdego, ale jeśli jesteśmy świadomym twórcą, którego pociągają klasyczne formy reportażu czy dokumentu, trudno wyobrazić mi sobie obecnie lepszy aparat do realizacji spójnego projektu fotograficznego.
Z jednej strony otrzymujemy 60-megapikselową matrycę, oferującą świetnej jakości obrazek, z drugiej poręczne kompaktowe body, przejrzystą i prostą systematykę obsługi oraz miniaturowe obiektywy. Z większością systemowych szkieł Leica M11 Monochrom tworzy zestaw na tyle niewielki, że możemy ją mieć zawsze przy sobie, a dzięki dyskretnemu wzornictwu bez charakterystycznej czerwonej kropki, zupełnie nie rzuca się w oczy. Nic, tylko przewiesić ją przez ramię i ruszać na zdjęcia.
Testując aparaty, ich atrakcyjność czy też tzw. cool factor oceniam według prywatnego kryterium, bazującego na tym ile danym modelem zrobiłem zdjęć dla przyjemności. W tym wypadku w ciągu weekendu udało mi się zrobić ich ponad grubo ponad tysiąc, a aparat z chęcią zabrałem na dwie imprezy rodzinne (czego zwykle staram się raczej unikać). Sięgając pamięcią wstecz, jedynymi aparatami, które sprawiły mi tyle radości z fotografowania były Fujifilm X100V, Ricoh GR III i... inne Leiki.
Tak więc nowej Leice z czystym sumieniem możemy dać dużego lajka, choć żeby nie przesadzić z lukrowaniem musimy też napisać o kilku mankamentach, które zwyczajnie frustrują. Wydając na aparat 50 tysięcy złotych, chcielibyśmy jednak żeby oferował stabilizację matrycy, bardziej praktyczny tryb migawki elektronicznej i nieco wygodniejszą kontrolę ISO. Przydałaby się także szybsze transfery przez złącze USB-C i większa stabilność aplikacji mobilnej, a seria M11 z pewnością nie straciłaby na elegancji, wykorzystując mechanizm odchylanego ekranu. Najbardziej przeszkadza chyba jednak fakt, że mechanizm dalmierza nie jest w stanie obsłużyć ostrzenia na odległościach krótszych niż 70 mm (taki urok przywiązania do tradycji).
Tak, czy inaczej, nie są to minusy, które górowałyby nad zaletami konstrukcji. Leica M11 Monochrom to naprawdę świetny, jedyny w swoim rodzaju aparat i jeśli tylko Was na nią stać, z pewnością nie pożałujecie tego zakupu. To jeden z niewielu współczesnych korpusów, które pozwalają nam poczuć na czym polega "magia" fotografowania.
Zdjęcia przykładowe wykonaliśmy aparatem Leica M11 Monochrom z obiektywami APO-Summicron-M 35 mm f/2 ASPH. i Summilux-M 50 mm f/1.4 ASPH, w najwyższej rozdzielczości i jakości pliku JPG, z wyłączonym systemem odszumiania. Dla zainteresowanych także paczka z plikami RAW.