Branża
Canon zmienia sposób świadczenia usług gwarancyjnych i serwisowych w Polsce - od teraz aparaty będą naprawiane w Niemczech
Drugi w systemie średnioformatowy aparat ma być bardziej mobilną wersją modelu GFX 50S. W nasze ręce trafił właśnie egzemplarz przedprodukcyjny. Oto nasze pierwsze wnioski.
To zagrywka zupełnie w stylu Fujifilm. Podobnie jak w systemie APS-C mamy ergonomiczna linię X-T, oraz bardziej kompaktową, stylizowaną na dalmierze X-PRO, tak teraz również w linii średnioformatowej pojawił się model dla fotografów ceniących sobie przede wszystkim mobilność.
Model GFX 50R jest około 145 g lżejszy od aparatu GFX 50S (ważącego 920 g z podpiętym elektronicznym wizjerem EVF) i przede wszystkim znacznie smuklejszy. Korpus aparatu ma 66,4 mm grubości, co oznacza, że jest od niego o 2,5 cm cieńszy. W bezpośrednim zestawieniu ze starszym bratem różnica jest piorunująca. Zmieniła się filozofia, ale 50R poprawia też błędy konstrukcyjne, których naszym zdaniem można było uniknąć już przy projektowaniu modelu 50S - chociażby odstający na prawie centymetr od tylnej ścianki ekran LCD (nadal nie jest idealnie spasowany jak np. w aparatach Sony, ale to i tak ogromny postęp).
Aparat jest mniejszy, co nie znaczy jednak, że jest mały, o czym przekonujemy się porównując go chociażby do wyjątkowo smukłego Hasselblada X1D. Nadal jest jednak mniejszy od topowych pełnoklatkowych lustrzanek, a w połączeniu z nowym obiektywem 50 mm f/3,5 ma być najbardziej kompaktowym zestawem średnioformatowym na rynku. Jednocześnie trzeba przyznać, że aparat jest zaskakująco lekki i wraz ze standardowym obiektywem 63 mm f/2,8 stanowi dobrze wyważony zestaw.
Bryła aparatu jest prosta i surowa, ale aparat prezentuje się zgrabnie - łagodzące kanty profile dodają mu nieco lekkości, a charakterystyczny „schodek” przywodzi na myśl klasyczne konstrukcje dalmierzowe. Gdyby zastosowano hybrydowy wizjer, aparat wyglądałby po prostu jak nieco większy model X-Pro2. Z pewnością spodoba się fanom analogowych, średnioformatowych dalmierzy typu Fuji 6x7 Professional czy Mamiya 7.
Do jakości wykonania trudno mieć jakiekolwiek zastrzeżenia. Magnezowy korpus jest sztywny a wszystkie elementy spasowane bardzo starannie. Producent informuje też o 63 uszczelnieniach i odporności na niskie temperatury (do -10 stopni Celsjusza). W oprawie zaślepek slotu kart pamięci (2 wejścia na karty SD) oraz baterii faktycznie znajdziemy zamykające je szczelnie gumowanie.
Mimo braku wyraźnie zaznaczonego gripu, aparat trzymamy zaskakująco pewnie. To zasługa i tak stosunkowo masywnej konstrukcji, ale też dobrze wyczuwalnego tylnego profilu, na którym pewnie opieramy kciuk. Korpus jest dość wysoki, przez co osoby obdarzone małymi dłońmi mogą już mieć pewne problemy z wygodną obsługą pokrętła ekspozycji, bez odrywania oka od wizjera, niemniej wszystkie elementy sterujące pracują precyzyjnie - obsługa jest intuicyjna i po prostu przyjemna.
Osoby które miały już do czynienia z aparatami Fujifilm poczują się zresztą jak w domu. W pierwszej chwili automatycznie szukamy pod prawym kciukiem kierunkowego nawigatora (z którego zrezygnowano by zwiększyć powierzchnię chwytną), szybko przyzwyczajamy się jednak do obsługi głównie za pomocą joystika i dwóch pokręteł. Po obu stronach tylnego pokrętła, na pionowej wypustce oraz między pokrętłami na górnym panelu umieszczono dodatkowo nieoznakowane funkcyjne przyciski. Skonfigurowanie ich powinno zaspokoić potrzeby większości fotografów.
Producent zastrzegł, że nasz egzemplarz nie jest jeszcze finalny, niemniej aparat ma wgrany firmware w wersji 1.0 i nie zauważyliśmy żadnych niepokojących błędów oprogramowania. Przyjrzymy się więc osiągom zastrzegając, że pewne parametry mogą jeszcze ulec zmianie. Z ostateczną oceną poczekamy do pełnych testów egzemplarza sprzedażowego.
Aparat startuje błyskawicznie i to, co już zaliczamy mu na duży plus, to zaskakująco sprawne przekazywanie podglądu z tylnego LCD do elektronicznego wizjera. W większości bezlusterkowców nadal jest to problem irytujący wszystkich fanów szybkiej, podchwyconej fotografii. Tu o blackoucie i strzelaniu na ślepo w zasadzie nie ma mowy. Sam wizjer też nie zawodzi - podgląd jest duży i precyzyjny (3,69 Mp), a umieszczenie go skrajnie z lewej strony pozwala „podglądać” drugim okiem otoczenie tak, by lepiej kontrolować scenę - to styl pracy lubiany zwłaszcza przez reportażystów i fotografów ulicznych.
Szybko też wybudzimy go z uśpienia, co warto podkreślić, bo jest to kwestia z którą Fujifilm nie mogło się uporać przez dobrych kilka lat. Bardzo sprawnie i bez opóźnień poruszamy się też po menu aparatu, a niewielki dżojstik okazuje się zaskakująco wygodny, świetnie zastępując klasyczny nawigator kierunkowy.
Równie szybki nie jest niestety Autofocus. Z obiektywem 63 mm, w sytuacjach nieco gorszego oświetlenia długo przeszukuje zakres zanim zatrzyma się na wystarczająco wyrazistej krawędzi. To zachowania typowe dla pierwszych konstrukcji opartych na detekcji kontrastu. Również w trybie Live View i migawki na dotyk zauważymy spore opóźnienie. GFX nie jest jednak stworzony do fotografii sportu czy dzikiej przyrody i dla jego odbiorców zapewne nie będzie to kluczowy parametr. Dopóki nie będziemy próbować fotografować nim sportu, nie odczujemy niedosytu.
Warto wspomnieć, że ostrzenie wspomaga skuteczna detekcja twarzy i oka, a precyzyjne ustawianie ostrości podczas pracy z aparatem umieszczonym na statywie umożliwia też 425 punktów AF.
W trybie seryjnym rejestrujemy zaledwie 3 kl./s, a bufor pomieści maksymalnie 8 plików RAW (13 skompresowanych) co jest kolejnym dowodem na to, że aparat ma służyć raczej do „spokojnej” pracy.
Zaskakująco wygodny. Zgrabny. Z prostą, intuicyjną obsługą oraz seksownie brzmiącą migawką. Dużym precyzyjnym wizjerem i - wszystko na to wskazuje - całkiem wydajną baterią. Nasz przedprodukcyjny model, mówiąc delikatnie, nie zachęca do szybkiej pracy, ale dostarcza mnóstwo przyjemności z fotografowania. W kolejnym artykule przyjrzymy się czy idzie to w parze z jakością obrazu. Ruszamy po zdjęcia!