Akcesoria
Sennheiser Profile Wireless - kompaktowe mikrofony bezprzewodowe od ikony branży
Jak internet długi i szeroki, fotografowie dzielą się na dwie grupy: tych, którzy wzdychają do aparatów spod znaku czerwonej kropki i takich, którzy nie czują do Leiki nic nadzwyczajnego. Oto dlaczego zaliczam się do tej pierwszej grupy...
Prawdopodobnie, jak u wielu, fotografowanie zaczęło się od fascynacji obrazami mistrzów. Szybko jednak zorientowałem się, że przyjemnie jest mieć wygodne narzędzie pracy. O Leice najpierw czytałem, potem widziałem ją na filmach. Przez wiele lat nie było mi dane jej nawet dotknąć. Urosła dla mnie trochę do miana niedostępnej kobiety. Niby można sobie wytłumaczyć, że jest niewarta grzechu, że jej wdzięki to krótka fascynacja, która być może minęłaby przy pierwszej możliwości krótkiej rozmowy. Ale co, jeśli wszystkie myśli, marzenia i cała nadbudowana w wyobraźni wizja szczęścia może się razem z nią spełnić?
Pewnie z 10 lat temu albo jeszcze wcześniej na rynek została wprowadzona pierwsza cyfrowa wersja aparatu ze słynnego systemu M. M-ósemka trafiła w moje ręce na krótką chwilę i wówczas zrozumialem, że piękne body aparatu nie kryje w sobie wysublimowanego wnętrza. Nie zachęciły mnie wdzięki przepięknej 50-tki Noctilux, z którą dostałem do ręki aparat, bo zauważyłem, że uzyskiwane kolory i potworne kłopoty z szumem nie są w stanie być zrównoważone przez purystyczne piękno zewnętrzne. Na wiele lat więc zapomniałem o mojej niedostępnej miłości. Posługiwałem się znacznie popularniejszymi narzędziami fotograficznymi.
Przyszła jednak taka chwila, kiedy trzeba było podjąć ważne decyzje. Stara maksyma fotografów z minionej epoki mówiła, że w system wchodzi się raz, bo aparat się wymienia, a obiektywy dokupuje. Dzisiaj pewnie nie jest to już tak bardzo aktualne. Rynek jest bardziej dynamiczny, a życie szybsze. Allegro jest pełne ofert, w których fotografowie pozbywają się całego swojego systemu, zapewne wchodząc w nowy świat.
Tak też było ze mną, sprzedałem wszystko i musiałem podjąć decyzję, co znajdzie się w mojej torbie w zamian. Stara miłość nie zardzewiała, a wielki sukces modelu M9 nakazywał twierdzić, że skoro zakochali się w niej mistrzowie, to tym bardziej ja się nie będę umiał obronić.
To był już jednak czas modelu M (typ 240), pierwszej matrycy typu CMOS. Nie miała tak ładnych kolorów jak M9, rozpiętość tonów nie pozwalała na błędy w ekspozycji. Ktoś też nie pomyślał, że filmowanie w dalmierzu nie ma przyszłości, ale tym razem nie udało mi się powstrzymać po raz pierwszy. Nie żałuję tamtego zakupu, choć dzisiaj model M (typ 240) nie jest uznawany za najlepszy produkt z Wetzlar. „Dwieścieczterdziestka” stała się mimo wszystko niezłym uzupełnieniem fantastycznych obiektywów. Ostre już od pełnej dziury, pięknie rysujące Summiluxy i Summicrony. Każdy o trochę odmiennej charakterystyce, ale wszystkie łączy fantastyczna filmowa plastyka. Nie poznałem równie pięknie obrazującego systemu małoobrazkowego. Być może najbliżej był Olympus ze swoim analogowym systemem OM. W erze cyfrowej porównania poszukiwałbym zdecydowanie w sprzętach średnioformatowych.
Trzy lata temu zaprezentowany został model M10, który uporał się z problemami poprzednika. I mimo że wciąż nie jest to najlepsza matryca na rynku, to powrót do charakterystyki kolorystycznej zbliżonej do M9 spowodował, że niezwykle często, kiedy zgrywałem pliki z M10 do komputera, okazywało się, że zdjęcia te nie potrzebują żadnej ingerencji. Oczywiście są to moje subiektywne odczucia, ale nie tylko moje, bo wielokrotnie spotkałem się z podobną opinią.
Pewnego dnia w ramach oszczędności postanowiłem zmniejszyć ilość posiadanych systemów. Zastosowałem prosty filtr - aparat najmniej używany do zleceń komercyjnych idzie pod młotek. No i pach! Leica M10 z kompletem obiektywów została sprzedana. Z uwagi na moją wadę wzroku (astygmatyzm), manualne ostrzenie i utrzymywanie obiektów w ostrości bywało dla mnie trudniejsze niż praca z AF. Poza tym, na zdjęciu nie otrzymuje się dokładnie tego samego kadru, który wynika z dalmierzowego wizjera. To było utrudnienie, szczególnie w zleceniach modowych. Inne aparaty mogły w moich rękach pracować szybciej. M10 zostawała zatem dość często w domu. Zabierałem ją tylko na street, a ten traktowałem bardziej jako kaprys, niż coś poważnego...
Ale dopiero, kiedy kurier odebrał przesyłkę dla nowego posiadacza, zrozumialem, że z oszczędności to lepiej sprzedać samochód niż Leikę... Owszem, można brać wszystko przez pryzmat zarobku, wydatków, amortyzacji i wartości odsprzedawanego sprzętu (tutaj akurat Leica M jest w absolutnej czołówce - trzyma cenę chyba lepiej niż cokolwiek innego), ale nie da się wycenić uczuć, wygody pracy, przyjemności, a przede wszystkim chęci. Tak - chęci. Nie wiem, w jaki sposób Leica to zrobiła, i znowu nie jest to odosobniona opinia fana marki, ale kiedy posiada się system M, wraca dziecięca radość z fotografowania. O wiele częściej chwytałem aparat, by zabrać go na ulicę. W połączeniu z obiektywami do niej dedykowanymi otrzymać można piorunujący efekt zdjęciowy.
Być może nie jestem w pełni normalny. W końcu gdyby ktokolwiek zrobił mi tak zwany blindtest, kładąc zdjęcia i zobowiązując do określenia, które z nich zostało wykonane Leiką, to najpewniej nie umiałbym ich odróżnić. Szukałbym raczej przekazu i emocji. Co więcej, prawdopodobnie wcale nie powinienem o sprzęcie pisać, to najmniej ważny element z punktu widzenia odbiorcy zdjęć.
Tyle że aparat fotograficzny ma sprzyjać jego właścicielowi i jak najmniej przeszkadzać. Leica M nie jest idealna, na pewno nie służy jako „allrounder” i nie nadaje się do wszystkich typów fotografii, ani nie jest odpowiednia dla wszystkich typów fotografów. Ma jednak coś magicznego w sobie i być może w formie magii powinno się rozważać jej fenomen. Bo mimo iż system ma już ponad 60 lat, to według wielu jest to najlepiej leżący aparat w rękach.
Jedyny nowocześnie produkowany dalmierz cyfrowy. Wizjer umieszczony po lewej stronie aparatu pozwala obserwować drugim okiem, co się dzieje poza kadrem i planować go wygodniej niż w przypadku lustrzanek czy nowoczesnych bezlusterkowców. Wreszcie to coś, co sprawia że widząc ten sprzęt na biurku, masz ochotę chwycić go i fotografować. Efekt zdjęciowy może wynagrodzić włożony nakład pracy. Wydaje mi się więc, że jeśli raz pokochałeś Leikę, to trudno o tej miłości zapomnieć. Nawet mimo chwilowych rozstań. Trudno to wyjaśnić wszystkim, którzy nie mieli okazji pracować M-systemem dłużej. Sprzęt, który uzależnia. Praca nim sprawia mnóstwo radości, nawet jeśli jego zakup jest nieracjonalny. Nie warto go sprzedawać, bo szybko wraca pragnienie chęci posiadania go z powrotem.
Michał "Massa" Mąsior - Fotograf mody i reklamy, a także bloger. Technikę szlifował w International Center of Photography w Nowym Jorku, a także pod okiem Bruce'a Gildena i Wojciecha Plewińskiego. Wykładowca Krakowskich Szkół Artystycznych. Jego prace można śledzić na stronach madmassa.com.