Akcesoria
Sennheiser Profile Wireless - kompaktowe mikrofony bezprzewodowe od ikony branży
Wszystkie zdjęcia wykonano aparatami Leica
W kamperze, musiałem podjechać do miejsca, w którym będzie dobry Internet. Stąd małe spóźnienie.
W okolicach Splitu w Chorwacji. Sporą część pandemii przesiedzieliśmy tutaj z dzieciakami. Przyjechaliśmy na ferie zimowe w 2020 roku, a potem zaczęły się lockdowny, utknęliśmy z pytaniem „I co teraz?”. Postanowiliśmy na nie chwilowo nie odpowiadać. Zostaliśmy do lipca, potem wróciliśmy do Polski, a teraz znów tu jesteśmy.
Bardzo dziwne uczucie. Przede wszystkim zazdrościłem sobie tamtych lat. Jeździłem po świecie, a przy okazji robiłem zdjęcia. W pewnym momencie odkryłem, że mogę je publikować w prasie, żeby mieć z czego w tych podróżach żyć. I to czasem działało, a jak przestawało to pracowałem po drodze przy myciu naczyń albo w fast foodzie. I tak z jednego kąta świata w kąt. Co najdziwniejsze, wcale mi się wtedy nie wydawało, że robię coś niezwykłego. A mało kto tak żył. Dziś, a raczej przed pandemią, takie rzeczy robiło tysiące osób.
Nie, nie, to nie tak, że wtedy byłem młodym, wolnym ptakiem, a teraz mnie dopadła dorosłość. Zresztą przed pandemią myśmy też dużo podróżowali z Silvią i dzieciakami. One to lubią. Gdy Leo miał osiem miesięcy, wynajęliśmy kampera i pojechaliśmy do Norwegii, bo wszyscy nam mówili, że teraz jak mamy dziecko, to nam się podróże skończą.
One oczywiście są inne, ale to w ogóle nie znaczy, że gorsze. Bardziej chodzi o to, że ja wtedy jeździłem po świecie, którego już nie ma. Bo ten dzisiejszy jest bardziej sformatowany, mniej różnorodny. Już się go nie da doświadczać tak, jak wtedy.
W 2007 roku pewien człowiek wyszedł na scenę i zaprezentował urządzenie, które zmieniło wszystko. To był smartfon. Wszystkich konsekwencji tego wydarzenia nie sposób wymienić. Ale jedna z nich była taka, że przed tą datą, gdy przyglądałeś się ludziom stojącym na przystanku autobusowym, a ja lubię się tak poprzyglądać, to oni robili różne rzeczy. Ktoś stał i patrzył w niebo, ktoś inny gapił się na buty, jeszcze ktoś czytał książkę, albo gazetę. Inni ze sobą rozmawiali. Teraz gapią się w ekrany. I ja tu nie mówię o Warszawie, Paryżu i Nowym Jorku, ale też o Addis Abebie, Phnom Pehn i Tiranie.
Ale ja nie narzekam. Mówię tylko, że coś się zmieniło. Sam w tej zmianie wziąłem udział, czasem z oporami, a czasem nie. Na przykład zacząłem widzieć świat w pionowych kadrach. Wcześniej byłem totalnie horyzontalny – wchodziłem do knajpy gdzieś w Bangkoku i widziałem te jej elementy, które budowały horyzontalność obrazu: długie stoły, ciągi okien, ladę czy co tam było. W tej horyzontalności próbowałem dojrzeć scenę, którą chciałem sfotografować. Aż tu nagle pojawia się urządzenie, które zaczyna mi wyświetlać świat w pionowych kadrach. Takie najbardziej do niego pasują. Poczułem, że osuwa mi się ziemia spod nóg.
I co mu odpisałem?
Bo to trochę tak jest, że z jednej strony nie mogę walczyć z tym, co się stało, sam zacząłem kręcić filmy w pionie, bo takich potrzebują moi klienci do swoich Instastories. Albo fotografuję Leicą Q2, która ma tak wielki sensor i tak ostry obiektyw, że traktuję ją jak crop camerę – jak będę chciał wyciąć pion z poziomu, to sobie bez problemu wytnę. A z drugiej strony coś tracimy, godząc się na podporządkowanie wszystkiego tym małym urządzeniom, które nosimy w kieszeniach.
Długo by mówić. Ale najbardziej mnie chyba przeraża to, że ludzie potrafią przerwać swoje przeżycie w danym miejscu, żeby wrzucić zdjęcie albo nagranie na Instagram. W tym nagraniu opowiedzą Ci w dodatku, jak niezwykłą chwilę przeżywają, zamiast ją po prostu przeżyć. I ani się obejrzą, a zaczynają przeżywać po to, by móc wytworzyć content. Niektórzy czasami, inni już prawie zawsze będą się budzić i zasypiać z myślą o tym, jak można skapitalizować w lajkach albo pieniądzach to, co przeżywają. I Ty, i ja znamy takich ludzi.
Co gorsza, żeby ten proces był maksymalnie efektywny, musi być podporządkowany bardzo konkretnym zasadom: jedziesz na Islandię, więc najlepiej mieć żółtą parkę i stanąć w niej w samym środku kadru. Takie zdjęcie odwoła się do tysięcy innych podobnych. Dzięki niemu udowodnisz, że żyjesz życiem, jakie jest obecnie najbardziej trendy. Ludzie już sprzedają presety do zdjęć, które mają się odwoływać do konkretnych estetyk na Instagramie. I porównują się między sobą, sprawdzają, co się bardziej lajkuje, a potem zaczynają to naśladować. Zaczynają porównywać nie tyle swoje prawdziwe życia, to robili od zawsze, ile swoje udawane życia w mediach społecznościowych. Boję się myśleć, czym to się może skończyć.
Ja staram się go nie używać, ale nawet nie ze względu na jego ograniczenia techniczne. One znikają. Tym, co noszę w kieszeni, mogę zrobić już przyzwoity RAW i go porządnie obrobić. Ale unikam tego, bo aparat, który też mam prawie zawsze ze sobą, zmusza mnie do zwolnienia. Jeśli jest przeźroczystym narzędziem, a takie lubię najbardziej, pozwala się skupić na przeżyciu. Ja z tych wszystkich miejsc, które odwiedziłem, a zjechałem przecież kawał świata, najbardziej kojarzę zapachy, a nie obrazy.
Ale podobno ta technologia czai się już za rogiem. Boję się chwili, gdy ta granica też pęknie. Bo może to jest jeden z tych ostatnich bastionów namacalności świata? Zamykamy się w tych komputerach, spotykamy na zoomach, zakładamy na głowę gogle, które mogą nas wirtualnie przenieść w dowolne miejsce na świecie. A ja ciągle gdy poczuję zapach wymytej jakimś ostrym środkiem czyszczącym toalety, na przykład na dworcu, to przypominam sobie te wszystkich bary w Kolumbii, gdzie w jednej z sal pijesz piwo, a w drugiej, za firanką, sikasz na ścianę, a ktoś tam od czasu do czasu sprząta przy użyciu takiego właśnie środka.
I ten zapach dopiero uruchamia mi wspomnienie, a z niego wyłaniają się obrazy czy palety kolorów. Fotografując w pośpiechu i myśląc o tym, co najlepiej zażre na Instagramie, możesz przeoczyć ten zapach, w ogóle go nie zauważysz. Albo go zagadasz w Instastories, bo spróbujesz komuś opowiedzieć zapach. Stracisz coś w przeżyciu. Zyskasz lajki. Pytanie, czy warto. Moim zdaniem nie.
Mnie nigdy prawdziwe kolory nie interesowały. W pewnym momencie zawodowo bardzo wszedłem w film, a tam tym aspektem zajmują się osobni ludzie – koloryści, którzy w świetnie wyposażonych studiach zajmują się wyposażaniem obrazu w kolory z odpowiedniej, wybranej przez kogoś wyższej palety. Jak weźmiesz film „Traffic” Stevena Soderbergha, to tam, w zależności od bohatera i perspektywy, z jakiej opowiadana jest historia, używa się nieco innej palety kolorystycznej. Ten aspekt jest przecież niezwykle ważną informacją budującą przekaz obrazu. Dlatego jakoś niespecjalnie mnie podniecają te wszystkie recenzje sprzętu, w których jest napisane, jak dany aparat czy obiektyw odwzorowuje kolory. Doskonałość jest mało interesująca.
Ograniczenia sprzętu i błędy, jakie aparaty mogą popełnić. Co jakiś czas sięgam do analogowych aparatów – wcześniej fotografowałem średnioformatowym Mamiya 7, Olympusem Mju II czy Contaxem T2; teraz dalmierzami Leica M6 i M9. Ludzie mówią, że to są doskonałe aparaty, że to dla tej ich doskonałości i precyzji się je kupuje. Tymczasem każdy z tych aparatów ma swoje ograniczenia. Żaden nie wytwarza obrazów idealnych. W niektórych warunkach one popełniają po prostu błędy. I to właśnie te błędy, chropowatości, niedoskonałości mnie interesują najbardziej. W nich jest życie, bo ono nie jest doskonałe.
Kiedyś, kiedy jeszcze miałem to nie do końca uświadomione, robiłem z Rafałem Milachem wspólne zlecenie. On fotografował, ja filmowałem. Pracowaliśmy w jednym systemie, więc wymienialiśmy się obiektywami. W tym jego, na tylnej soczewce, zaraz przy bagnecie było pełno piachu, jakichś paprochów, dramat po prostu. Przed oddaniem mu tego szkła dokładnie je wyczyściłem. Załamał się, bo on ten brud tam trzymał specjalnie, potrzebował go do zdjęć, które robił.
To mi dało do myślenia. Bo dlaczego wszystko ma być takie wyżyłowane, superostre, wysycone, podkręcone do granic możliwości? Mnie interesuje to, czy narzędzie, którym się posługuję, pozwala mi ten mój obrazek zniszczyć w dowolny sposób. Zwykle już wciskając spust migawki, wiem, w którą stronę to niszczenie pójdzie, co się wydarzy w postprodukcji.
Jedni chcą ze mną pracować, bo kupują tę estetykę, którą znają z mojego bloga czy zdjęć z podróży. I tak na marginesie powiem Ci, że to dopiero daje do myślenia, jak zgłasza się do mnie ktoś ważny z dużej agencji reklamowej i mówi, że ma dla mnie robotę, bo czytał mojego bloga, kiedy miał 15 lat. Z pewnym zdziwieniem patrzę wtedy na swój pesel. Są tacy, którzy zatrudniają mnie z innych niż te akurat powody. Czasem uda mi się ich przekonać do jakiegoś pomysłu, a czasem jest to niemożliwe. Robię portret na 1/60 i drugi na 1/8000 s, pokazuję oba. Dla mnie ten pierwszy jest z reguły lepszy, oni czasem wybierają ten drugi, ale to oni za to wszystko płacą – szanuję ich wybór.
Na lokację, w której mam fotografować albo kręcić, lubię przyjechać na dzień, dwa wcześniej i powałęsać się po okolicy. Lepiej ją wtedy poznaję i mogę zrobić coś dla siebie. Myślę, że coraz więcej osób w branży zaczyna rozumieć, że ten pościg za doskonałością nie ma najmniejszego sensu, że to, co chropowate, jest bardziej przekonujące, bliższe życiu. Analog wraca do łask, zdjęcia wykonane na kliszy wywołuje się w kolorowych ciemniach, skanuje, a one później trafiają na okładki Vogue’a. Sam ostatnio robiłem takie zlecenie.
Ostatnio się nad tym nawet zastanawiałem. Byłem w Warszawie i odbierałem z wydawnictwa książkę, którą zrobiła moja żona (Silvia Pogoda, Butterflies). I jakoś tak od słowa do słowa padło pytanie, kiedy ukaże się moja książka, co jest pytaniem uzasadnionym pewnie, zwłaszcza po tym, jak przekopałem się przez to moje archiwum. Ale nie wiem, czy to się zdarzy. Ja robię książki, składam je w Blurbie, zamawiam w kilku egzemplarzach, przysyłają mi je i rozdaję rodzinie.
Chyba tak wolę, nie mam potrzeby robienia z tym czegoś więcej. Nie wszystko musi zostać opowiedziane w taki właśnie sposób. Od 20 lat z okładem używam do opowiadania tego mojego bloga, od kilku Instagrama. Jakoś mi to wystarcza. Ale to też nie oznacza, że lądują tam wszystkie fotografie, z jakich jestem zadowolony. Niektóre zostawiam tylko dla siebie i najbliższych.
Mamy w domu jakieś 20 aparatów. Wyjeżdżając gdzieś na krótko, pytam Silvii, co chciałaby zabrać, ładuję jej to, co wybiera, wkładam film, jeśli to analog. I jedziemy. Sam też z grubsza wiem od początku, czym chcę danego dnia fotografować, jaki efekt uzyskać. Gdy wyjeżdżamy gdzieś na dłużej, tego sprzętu musi być mało, bo z reguły ja to wszystko niosę, a są jeszcze przecież nasze ubrania, rzeczy dzieci: książeczki, zabawki.
Do filmowania używam bezlusterkowego systemu Leica SL2-S. Mogę do tego podpiąć właściwie każdy obiektyw, zaczynając od jakichś filmowych wynalazków za setki tysięcy złotych, przez leicowe obiektywy, a kończąc na zenitowych heliosach. W fotografii jest łatwiej, bo sprzętu jest mniej i jest prostszy.
Gdybym miał ze sobą wziąć jeden aparat w podróż, to byłaby to Leica Q2. To aparat ze stałym obiektywem 28 mm, co jest zresztą też pokłosiem tego, jak zobaczyliśmy świat przez nasze smartfony – te pierwsze miały właśnie obiektywy z taką ogniskową. I nagle one przestały nas szokować swoją szerokością. Ale w przypadku tego aparatu mogę skorzystać z ramek odpowiadających węższym ogniskowym: 35, 50, 75 mm. Tak po prawdzie to prawie nigdy ich nie używam, wystarczy mi świadomość, że matryca i obiektyw pozwolą mi na taki zabieg, gdy będzie on potrzebny.
Chyba ta przeźroczystość narzędzia, którą wspominałem wcześniej. Ja generalnie lubię, gdy aparat mi się nie narzuca, jest pod ręką, ale gdy go nie potrzebuję, to mi nie przeszkadza. Nie ciąży, nie hałasuje, nie zmusza do ślęczenia i rozgryzania menu, oglądania tutoriali albo programowania tych wszystkich funkcyjnych przycisków.
I to nawet w pandemii nie zwolniło. Zleceń miałem dużo, ciągle gdzieś jeździłem, co przy zamkniętych granicach, kwarantannach i konieczności ciągłego testowania się wcale nie było łatwe. Ale ja nigdy nie kryłem, że zarówno zdjęcia, jak i podróże to była forma ucieczki od tego młyna. Podróże są dziś trudniejsze, o tym już rozmawialiśmy. Latanie było traumatyczne już po 11 września, dziś jest koszmarem, a do tego dochodzi jeszcze świadomość, jaki to ma wpływ na planetę.
Ja się ciągle dziwię, że ktoś może lecieć samolotem na drugi koniec Europy tylko po to, żeby spędzić tam weekend. My już pewnie się w taką wielką podróż nie wybierzemy, choć bardzo byśmy chcieli wrócić do Japonii, dzieciaki ciągle o tym mówią. Ale ciągle możemy podjechać samochodem 50 km od domu z całą rodziną, na tę drogę, którą wypatrzyłem w Google Street View, jak się wije między gajami oliwnymi. Tam jeszcze nie byliśmy. Możemy więc jechać tam i się pogapić na chmury albo pobrodzić w rzece. I wtedy fotografujemy, ale to fotografowanie to jest sposób uczestniczenia w tej chwili, a nie cel sam w sobie.
Tak umiem w tym być – idę i robię zdjęcia. To jest mój rodzaj ucieczki. Sięgam po aparat, przykładam do oka, wciskam spust i wracam do tego, co w tym wszystkim jest najważniejsze, czyli bycia w świecie. I dopiero wieczorem albo za miesiąc to, co z tego aparatu wyjdzie, sprofanuję, żeby oddawało tamten moment. I może to gdzieś opublikuję, a może nie. Może wydrukuję i dam komuś w prezencie, a może powieszę na ścianie.
Reżyser, operator obrazu oraz fotograf. Mieszka między Warszawą, Słowacją, Wiedniem a Dalmacją. Autor jednego z pierwszych (1997 r.) blogów fotograficznych w Polsce. Absolwent Instytutu Twórczej Fotografii w Opawie. Jego pasja do podróżowania widoczna jest w każdej pracy. Pomiędzy kolejnymi podróżami realizuje kampanie dla takich marek jak H&M, Reserved, Microsoft, Coca-Cola, House, W. Kruk czy Mastercard. Jest autorem wielu edytoriali publikowanych w renomowanych magazynach m.in. Viva, Pani, Vogue, Zwierciadło, CNN Traveller, Esquire Polska.
Pisarz i fotograf. Autor wielu cykli reporterskich oraz książek, m.in. Miedzianka. Historia znikania, Wanna z kolumnadą, 13 pięter, Miasto Archipelag, Źle urodzone. Stypendysta Narodowego Centrum Kultury, Fundacji „Herodot” im. Ryszarda Kapuścińskiego i Miasta Stołecznego Warszawy. Nominowany do najważniejszych nagród literackich w Polsce. Jego ostatnia książka Dwunaste: Nie myśl, że uciekniesz została nominowana do Nagrody Edytorskiej Pióro Fredry 2019 oraz do Nagrody im. Cypriana Kamila Norwida.