Monika Szewczyk-Wittek: „Każde z tych nazwisk trzeba zapamiętać”

O realiach pracy kobiet-fotografów w okresie PRL i kulisach powstawania książki „Jedyne. Nieopowiedziane historie polskich fotografek”, z jej autorką rozmawia Joanna Kinowska.

Autor: Joanna Kinowska

2 Lipiec 2021
Artykuł na: 23-28 minut

„Jedyne” to dziesięć rozmów z fotografkami pracującymi w latach 1970-90. Książka niezwykle potrzebna. Gdyby ktoś miał wątpliwość, czy po nią sięgać, powiedz proszę, dlaczego tę książkę trzeba przeczytać?

Wydaje mi się, że powodów jest co najmniej kilka. Po pierwsze dlatego, że są to wspaniałe bohaterki i bardzo ciekawe osobowości. Drugim powodem jest to, że są to znakomite fotografki. Jest tam ich droga dojścia do pracy zawodowej, rozwoju, ale także życiowych wyborów. Trzecim powodem jest to, że wchodzimy za kulisy ważnych, historycznych wydarzeń.

Wszystkie wywiady z bohaterkami dotyczą lat 70 i 80 i 90 XX wieku, czyli w tle są przemiany ustrojowe, transformacja. Podglądamy przemiany społeczne i te związane z kulturą. Dzięki opowieściom Maji Sokołowskiej możemy zobaczyć także jak się zmienił sport. Mamy okazję zobaczyć w szerszym kontekście dziesięć wspaniałych fotografek, które z różnych powodów, nie do końca dla mnie zrozumiałych, niekoniecznie są wymieniane w jednej linii z mężczyznami, którzy pracowali jako fotografowie w tym samym czasie w Polsce. 

Książkę można już zamówić na stronie wydawcy (www.księgarnia.dsh.waw.pl)

Dziesięć „Jedynych” w książce. We wstępie wyjaśniasz skąd tytuł, tak powiedziała ci Małgorzata Kujawka: „byłam wtedy jedyną fotografką w Łodzi.” Z dzisiejszej perspektywy, choć ciągle mówimy o zdecydowanie męskim zawodzie, to wydaje się po prostu niemożliwe, żeby było ich tak mało. 

Trzeba pamiętać, że moje bohaterki to oczywiście nie wszystkie fotografki z tamtych czasów. Niektóre niestety już odeszły. Mam też kilka fotografek, do których dotarłam, ale które z bardzo różnych powodów nie były gotowe na tę rozmowę. Są w końcu takie bohaterki, które straciły całe swoje archiwa. Albo nie mają do nich dostępu, albo zaginęły, a mi, mimo wielomiesięcznych poszukiwań, niestety nie udało się ich znaleźć.

Niektóre archiwa przepadły, bo gazeta podległa restrukturyzacji i nikt nie wie, gdzie podziały się zdjęcia. Nie dawałam za wygraną, ale w pewnym momencie trzeba powiedzieć sobie stop. Nie mamy możliwości przyjrzeć się zdjęciom. Bez nich jest mi trudno prowadzić rozmowę. To jest w ogóle osobny problem, w jaki sposób przechowywane są te archiwa, najczęściej w warunkach domowych, no niewystarczających i ulegają zniszczeniu. Często z takich bardzo prozaicznych powodów jak zalanie czy kradzież. Bezpowrotnie giną.

Wracając do odpowiedzi na Twoje pytanie, bohaterek jest więcej. Mam ogromną nadzieję że uda się napisać drugą część, staram się bardzo by uzupełnić tę historię, ale czy to będzie możliwe…

Anna Beata Bohdziewicz podczas obrad Okrągłego Stołu, 1989 / Fot. Zygmunt Świątek

A gdyby spróbować bez zdjęć? Same te życiorysy i wspomnienia są przecież fantastyczne!

Tak, oczywiście, to jest jakiś pomysł. Tylko że, z mojej perspektywy czyli, osoby która prowadzi rozmowę, odnoszenie się do konkretnej fotografii, sytuacji i także pokazywanie jej szerszej publiczności - ma ogromne znaczenie. Albo jeszcze inaczej: dzwonię do fotografki, zapraszam do rozmowy i pytam czy możemy obejrzeć fotografie. A po drugiej stronie słuchawki słyszę: ale ja nie mam swojego archiwum. Zadaję pytanie: ale co się z nim stało? Pada odpowiedź: nie wiem. Zaczynam szukać. Nie znajduję go. Dzwonię z powrotem do bohaterki i mówię: przykro mi, nie udało mi się go odnaleźć. W odpowiedzi słyszę: no to nie rozmawiajmy. Trzeba pamiętać, że mówimy o śladzie po 20-30 latach pracy.

Z cyklu "Fotodziennik, czyli piosenka o końcu świata", 1986 / Fot. A.B. Bohdziewicz

Nieprawdopodobne! Za późno?

Czas nie jest naszym sprzymierzeńcem. Ja się bardzo cieszę, że ta książka powstała. Przynajmniej przy dziesięciu bohaterkach, udało się zapisać to, co jest ważne. Cieszę się, że udało mi się do nich dotrzeć. Mam nadzieję, że wyjdzie druga część, że te historie zostaną pogłębione, że uda mi się pokazać jeszcze kilka innych bohaterek. Ale nie mam pewności, że to się stanie.

Chciałabyś wyjść poza fotoreporterki czy do innych dekad?

To są nie tylko fotoreporterki. Jest przecież Joanna Helander i Anna Bohdziewicz, które trudno zamknąć w tych ramach. Dla mnie interesującym czasem są lata 1970-90 i przy tym czasie chcę zostać. O latach 70 mówimy jako o złotym czasie polskiego fotoreportażu. Bardzo chciałam tego dotknąć i zobaczyć jak to jest, i kto wtedy pracował.

Ale także z punktu widzenia przemian społecznych i politycznych w Polsce, jest to dla mnie niezwykle interesujący czas. Są to dekady, pamiętajmy, w których panuje fotografia analogowa. System pracy jest zdecydowanie inny i znacznie bardziej wymagający. A wreszcie, to jest ten ciekawy czas, kiedy w książkach do historii fotografii wymienia się w jednym rzędzie kilkunastu facetów no i ciągle brakuje mi nazwisk kobiet. Ten czas mnie interesuje badawczo i nie zamierzam się z niego wynurzać, przynajmniej na ten moment.

Anna Maria Brzezińska w redakcji dziennika "Rzeczpospolita", połowa lat 90. / Fot. archiwum prywatne

Kiedy czytam te rozmowy, mam wrażenie jakbyś znała te kobiety przez wiele lat. Spędziłaś z nimi bardzo dużo czasu, znasz ich archiwa! Rozmowa wydaje się być podsumowaniem, streszczeniem całej znajomości. Czy możesz zdradzić w jaki sposób pracowałaś?

Książka powstawała przez półtora roku. Opowiem na jednym przykładzie. Z Joanną Helander poznałam się w Krakowie, kiedy miała tam swoją wystawę podczas Miesiąca Fotografii 2019. Wtedy trochę rozmawiałyśmy. Potem, na szczęście jeszcze przed pandemią, udało mi się trafić do niej do Szwecji. Pojechaliśmy z rodziną na tydzień do Goteborga. A tam z rana karmiłam synka, później mąż brał dzieci na spacer do parku, a ja biegłam do pracowni Joanny, gdzie rozmawiałyśmy wiele godzin i patrzyłyśmy na zdjęcia.

Były też sytuacje, że wieczorem spotykaliśmy się na kolacji. Tam już nie było miejsca na rozmowy stricte do książki, ale był to świetny czas, w którym się po prostu poznawałyśmy, budowałyśmy zaufanie. Potem jeszcze Joanna przyjechała do Polski, widywałyśmy się też tu i rozmawiałyśmy. Dobrze widać na tym przykładzie, że to był proces. Że to nie było tak, że się spotkałam z bohaterką na jedną rozmowę i już. 

Prezydent Lech Wałęsa w otoczeniu współpracowników dowiaduje się o swojej przegranej z liderem SLD Aleksandrem Kwaśniewskim w drugiej turze wyborów prezydenckich. Warszawa, 19 listopada 1995 / Fot. A. Brzezińska

Czy z tych 10 rozmów mogłybyśmy układać obraz bohaterki zbiorowej? Fotografki prasowej w latach 1970-90? Jaka ona jest?

To jest trudne pytanie i wyjaśnię dlaczego. W książce jest 10 osobowości, każda z tych „jedynych”, jest skrajnie różna, jeśli chodzi o swój charakter, ale także sposób pracy, podejście do bohatera, tematy, którymi się zajmowały, sposób fotografowania ale także to, czym fotografia dla nich jest. Więc ja chyba nie jestem w stanie stworzyć jednej bohaterki zbiorowej i wbrew pozorom jest to atut. Pokazanie tego, że to nie jest jakaś grupa, tylko 10 indywidualności i każde z tych nazwisk trzeba zapamiętać.

Oczywiście, że masz rację! Pytam o ten obraz, trochę z innego względu. Czy da się powiedzieć, że były zawsze skupione na swojej pracy, że koncentrowały się na człowieku…

Nie chciałabym, żeby czytelnik wyrabiał sobie obraz, że można je połączyć pod jednym hasłem. Ale może trochę odpowiadając na Twoje pytanie dodam jeszcze, dlaczego ten czas tak bardzo mnie interesuje. Wtedy media mają wpływ, a fotografki, np. Anna Musiałówna czy Agnieszka Sadowska, mówią, że miały poczucie sprawczości. To się autentycznie działo! Mieli poczucie, że robią coś ważnego, że ich praca zmienia ludzkie życie.

Robiły materiały interwencyjne, prewencyjne i to działało. Przynosiło konkretny efekt! Jeśli gazety pokazują jakiś problem, to natychmiast na poziomie lokalnym, czy wyższym różne postaci, które miały decydujący wpływ na jakąś sytuację - po prostu reagują! Bo media o tym napisały. To jest tak skrajna sytuacja od tego, co mamy tu i teraz… Te reportaże miały ogromny wpływ na opinię publiczną, czego teraz kompletnie nie czujemy.

Minister Zdzisław Podkański wpisujący się do księgi pamiątkowej Zespołu Tańców Ludowych "Kos", Krasienin koło Lublina, 1996. / Fot. I. Burdzanowska

Pozazdrościć?

To bez dwóch zdań fascynujący czas przyglądania się mediom, ale też to nie był idealny świat, nie mam tu żadnych wątpliwości. To był szalenie trudny czas przemian, potem stan wojenny. Czas, w którym moje bohaterki nie miały gdzie publikować. Ta sytuacja uczyła różnych mechanizmów, publikowania w drugim obiegu, pod zmienionymi nazwiskami. Nawet jeśli dziś środowiskowo mówimy o różnych formach cenzury, to ja się trochę uśmiecham, bo ja już tego wszystkiego wysłuchałam. Te mechanizmy, żeby wymykać się cenzurze, żeby pokazywać swoje prace, żeby się nie poddawać – to się już wydarzyło i to jest możliwe, żeby to robić. Bardzo inspirujące są te postaci! 

Dla mnie jest tu jeszcze dodatkowa historia w tle - to jak ta fotografia funkcjonowała. Co było po stronie redaktora a co fotografa. Dzisiaj to zamierzchła historia. Ale paradoksalnie kobiet w fotografii jest więcej. Przedziwne sprzężenie się zdarzyło…

Tak, dziś kobiet w fotografii jest więcej i są bardziej widoczne, bo też wiedzą, że jak każdy twórca, bez względu na płeć - musi być widoczny. Jest jeszcze jedna ciekawa sprawa, która wybrzmiewa z rozmów, mianowicie poznajemy kulisy powstawania nowych tytułów prasowych w Polsce i właśnie to jest ten niesamowity moment, kiedy one używały słowa “jedyne”, to znaczy, że redaktorzy i koledzy w zespole - i one jedyne. W ogóle wtedy było niewiele kobiet w tych zawodach około-reporterskich. Agnieszka Sadowska wspomina o redaktorkach piszących, ale to już w latach 90., kiedy zdecydowanie więcej kobiet pojawiło się w tym środowisku. 

Joanna Helander i Wisława Szymborska, Kraków, 1984 / Fot. Bo Persson

Ania Michalak wspominała, że to jej przyszły mąż się pchał do pierwszego rzędu, a ona robiła “boki”. Z kolei Agnieszka Sadowska sama opowiadała, że jednak szła w niebezpieczne sytuacje. Chciałam z jednej strony podpytać jak to jest z tym mitem bycia w pierwszym rzędzie? A z drugiej strony, czy im było łatwo grać te pierwsze skrzypce? Nie tylko gdy były jedyne na temacie, ale też jako pierwsze - kierowniczki i szefowe agencji i działów? 

Z tym byciem w pierwszym rzędzie, to jak sama zauważyłaś, było różnie. Faktycznie Ania Michalak robiła sytuację z dystansu, „boczki”, co nie uchroniło jej przed zatrzymaniem. Agnieszka Sadowska ma dryg, co zresztą niejednokrotnie udowodniła, do bycia w pierwszym rzędzie. Wspomina o cenie jaką się za to płaci, mówiła o strachu i co on ze sobą niesie, co to znaczy dostać w twarz od uczestnika wydarzeń. Ale jest trochę tak, mam nadzieję, że to wybrzmiewa z rozmów, że dla nich nie miało ostatecznie to znaczenia, że są kobietami w tym zawodzie. Ania

Pietuszko mi powiedziała ostatnio, że ktoś zapytał ją o poświęcenie dla tego zawodu. Odpowiedziała, że „przecież, gdybym była architektką i chciała być dobrą architektką, to dokładnie to samo by się wydarzyło”. I to prawda. One wybrały sobie trudny zawód, ale on jest trudny dla wszystkich. 

 

Przedszkolanka, Kraków, 1977 / Fot. J. Helander

Pytałam o to „pchanie się” nie bez powodu. Bo w pewnym sensie, tak jak różnie było z tym pierwszym rzędem, tak różnie było też z ich widzialnością - chęcią pokazywania własnej pracy, prawda? Niektóre miały swoje wystawy, inne forsowały może bardziej nie swoją twórczość - myślę o pracy kuratorskiej Anny Musiałówny czy pracy Anny Brzezińskiej. Oddały pola widoczności?

Różnie rzeczywiście jest z tą widzialnością. Anna Bohdziewicz mówiła wprost, że sama nie była swoją najlepszą menadżerką, ale miała akurat sporo wystaw, wydaje się być dość znana. Ktoś ostatnio mi zadał pytanie, czy ta niewidzialność wynika ze skromności? To nie jest kwestia skromności. Myślę, że one robiły swoją robotę, wiele z nich po prostu kochała to co robi. Pamiętajmy także, i stąd też jest to dla mnie ciekawy czas, że lata 1970-90 to nie jest tak, że naciskasz jeden przycisk i wszyscy wiedzą, że robisz wystawę. To jest sytuacja, w której wysyłasz swoje nie wywołane negatywy za granicę, i one nigdy do ciebie nie wracają. Nie masz z tych zdjęć i one wiele zdjęć tak straciły.

Poza Joanną Helander, która pracowała z albumami czy Anną Bohdziewicz, która miała wystawy, faktycznie były skupione na swojej pracy. Od wczesnego poranka, kiedy się zaczynało kolegium, po zrobienie zdjęć, przygotowanie negatywów, zrobienie odbitek, dowiezienie ich do pracy, zanim ciemnie pojawiły się w redakcjach. Późny powrót do domu i następnego dnia od rana to samo. Na nic innego, na tę widzialność, po prostu nie było czasu. 

Jeszcze jedna jest tu ważna sprawa, mówiła o tym bardzo mocno Anna Bohdziewicz. Kiedy spytałam co jej zabrał stan wojenny, ona odpowiedziała, że „10 najlepszych lat zawodowego życia”. Coś w tym jest, dekada bardzo trudnego czasu - zawodowo, także na poziomie widoczności, ludzie się mierzyli z zupełnie innymi problemami. One oczywiście robiły swoje. 

 

Anna Michalak, 1984 / Fot. Artur Pawłowski

Opowiedz, które wątki były dla Ciebie osobiście najbardziej poruszające, które cię dotknęły, czy możesz takie wymienić?

Bardzo mnie dotknęła ta sytuacja zatrzymania nastoletniej Anny Michalak-Pawłowskiej. Jak sobie wyobrażam, że moje dziecko idzie na demonstrację i zostaje zatrzymane, wsadzone do paki i pobite, to robi mi się słabo. Jakby na to nie patrzeć, to była bardzo młoda dziewczyna. Ogromnie poruszające. Szczególnie poruszyły mnie te wszystkie rozmowy o utraconych archiwach. To jest coś, czego ja nie jestem w stanie przeboleć i szczerze mówiąc, ciągle te rozmowy toczę. Fotografowie wtedy podpisywali umowy z redakcjami, z których wynikało, że tracą dostęp do swoich fotografii. Część z nich znalazła jakiś sposób, ale część niestety nie. 

Funkcjonariusze ZOMO na jednej z uliczek warszawskiego Starego Miasta w trakcie demonstracji 3 maja 1984. / Fot. A. Michalak

Albo historia Maji Sokołowskiej i jej „odzyskanego” archiwum. Gdy redakcja “Sportowca” się zamykała, ona dostała telefon, że zdjęcia są wyrzucane. Przybiegła pod redakcję, ale już nie było części jej archiwum i nie udało się go odnaleźć. Te sytuacje straconego dorobku, to jest coś, co mnie bardzo wzrusza, nawet muszę powiedzieć, że złości.

Ta przedziwna sytuacja, gdy mamy wspaniały dorobek i dokument zmieniającej się Polski i właściwie nikt z tego nie może skorzystać?! Poza drobnymi wyjątkami, na przykład Ani Pietuszko, której zdjęcia częściowo dostępne są w „Karcie” i w „Forum”, poza kilkoma zdjęciami Joanny Helander, właściwie nie mamy do tych zdjęć dostępu.

Co więcej one niszczeją, i nie mamy instytucji, nie mówię że dedykowanej fotografkom i fotoreporterkom, bo to by w ogóle było super, ale nie ma w ogóle instytucji, która się tymi archiwami zajmuje w sposób systematyczny, uporządkowany. Zajmujemy się archiwami społecznymi, domowymi, prywatnymi, one są digitalizowane, zatrzymywane, to ma oczywiście ogromną wartość. Gdzieś na poziomie organizacyjno-prawno-jakimś jednak została zaniechana sprawa archiwów profesjonalnistów i mediów.

Anna Musiałówna, 1983 / Fot. archiwum prywatne

Tracimy ogromną edukacyjną szansę, prawda?

Niezrozumiałe jest dla mnie to, dlaczego w książkach do historii Polski ciągle nie wykorzystuje się fotografii znakomitych polskich twórców i twórczyń. Przecież obrady okrągłego stołu zostały super zdokumentowane przez naprawdę świetnych fotografów! Nie ma takiej sytuacji, w której moglibyśmy uczyć dzieci pracy na materiale fotograficznym i pokazywać jak perspektywa fotografki czy fotografa zmienia pogląd na to, co się tam wydarzyło, i jak różne podejścia i miejsca, skąd były fotografowane wydarzenia, dają zupełnie inną perspektywę. To jest bardzo proste narzędzie, które można wykorzystać, ale to nie jest realizowane. 

Z fotoreportażu "Nasza jesień 1981", "Przyjaciółka", 1982 / Fot. A. Musiałówna

Wróćmy do książki. Mam takie poczucie, że weszłaś na nieznane tereny, usłyszałaś rzeczy, które nigdy nie było opisane. Że twoje bohaterki są „niedopytane”. Która fotografka, czy umiesz wskazać, była dla Ciebie największym odkryciem?

Ze wszystkimi tak było! Znałam Anię Pietuszko, bo pracowałyśmy biurko w biurko. Znałam Anię Brzezińską, znałam je przecież. Wszystkie te rozmowy, absolutnie bez wyjątku, były dla mnie otwarciem nowych wątków! Na poziomie emocjonalnym, bo nawet jak znałyśmy się zawodowo, to nie znałam kulisów ich wejścia do zawodu, nie znałam sytuacji rodzinnych, nie wiedziałam kto im pomagał, a kto zniechęcał do wykonywania zawodu, a przecież te sytuacje też były. Nie znałam tych koleżeńskich relacji jakie były chociażby między Iwoną Burdzanowską a Anią Pietuszko, bo one poznały się na Spokojnej, tam też jest wspaniała historia młodzieńczych szaleństw.

Anna Pietuszko (pierwsza z prawej) wśród fotoreporterów w czasie pielgrzymki papieża Jana Pawła II do Polski. Od lewej: Peter Andrews, Cezary Słomiński, Jacek Marczewski, Krzysztof Miller. Warszawa, czerwiec 1991/ Fot. Erazm Ciołek / FOTONOVA

Szczególnie zaciekawił mnie ten moment, gdy Twoje bohaterki deklarują, że skończyły z fotografowaniem. Jak sądzisz czy jest jedna ogólna przyczyna?

W tym szczególnym wypadku, nie rozróżniałabym przyczyny ze względu na płeć. Powody mogły być prywatne, jak na przykład u Anny Michalak – Pawłowskiej. Po prostu w pewnym momencie zdecydowała, że nie. Są też powody wynikające z obserwacji sytuacji politycznej i społecznej przez lata. Tu z kolei mówiła Anna Pietuszko, że ten świat polityki współczesnej jest zupełnie nieciekawy, że jej już nie interesuje. Wspominała, że miała wielką przyjemność obserwowania fantastycznych osobowości w polskiej polityce, a teraz ma nieco gorsze zdanie o tym świecie.

Podobnie jest z inną bohaterką, czyli Anią Brzezińską, która powiedziała, że miała już dość życia w stresie oraz tej sytuacji, że ciągle żyje na walizkach, a w hotelu pierwszą rzeczą jaką sprawdza, jest to jak wysłać zdjęcia do redakcji. Wydaje mi się, że na te decyzje nie ma wpływu płeć.

Agnieszka Sadowska, Piła 1983 / Fot. Grzegorz Zabłocki

Podczas mszy świętej odprawianej przez papieża Jana Pawła II na terenie lotniska w Krywlanach w Białymstoku , 5 czerwca 1991 / Fot. A. Sadowska

Historie przejmujące, postaci fascynujące i inspirujące. Ale mało zdjęć...?

Książka rządzi się swoimi prawami. Ale wystawa otworzy się pod koniec września w Domu Spotkań z Historią. Mam ogromną nadzieję, że wtedy będziemy mieli okazję poznać także inne bohaterki, które już odeszły i nie mogłyśmy się spotkać na rozmowie. Na wystawie będzie i więcej bohaterek i więcej zdjęć! 

Dziękuję za rozmowę!

 

Maja Sokołowska podczas memoriału Janusza Kusocińskiego na stadionie Skry. Warszawa, 1979. Fot. Tomasz Prażmowski
Skopiuj link

Autor: Joanna Kinowska

Z wykształcenia historyk sztuki. Pracuje w Służewskim Domu Kultury gdzie odpowiada za program fotograficzny. Niezależna kuratorka wystaw fotograficznych.  Prowadzi autorskiego bloga  na temat kultury fotograficznej miejscefotografii.blogspot.com

Słowa kluczowe:
Komentarze
Więcej w kategorii: Wywiady
Anita Andrzejewska: "Dzięki fotografii otworzyłam się na drugiego człowieka"
Anita Andrzejewska: "Dzięki fotografii otworzyłam się na drugiego człowieka"
Jak fotografia analogowa pomaga jej odnaleźć równowagę w codziennym zgiełku? O ulubionym świetle, kodach kulturowych w fotografii oraz pracy nad nową książką rozmawiamy z Anitą Andrzejewską
19
Maciej Dakowicz: „Pociąga mnie szukanie porządku w chaosie codzienności”
Maciej Dakowicz: „Pociąga mnie szukanie porządku w chaosie codzienności”
O ponad 20 letniej przygodzie fotografowania w azjatyckich metropoliach, pierwszej retrospektywnej książce (oraz o tym jak ją zdobyć), rozmawiamy z jednym z najlepszych fotografów ulicznych...
32
Jacek Poremba: W portrecie chodzi o pewną energię, wybuch, który nastąpi. Albo nie.
Jacek Poremba: W portrecie chodzi o pewną energię, wybuch, który nastąpi. Albo nie.
"Śladowy zarys sesji portretowej mam w głowie. Natomiast co później powstanie, jest wynikiem tu i teraz, dziania się". Z Jackiem Porembą rozmawia Beata Łyżwa-Sokół
25