Akcesoria
Sennheiser Profile Wireless - kompaktowe mikrofony bezprzewodowe od ikony branży
Koniec sierpnia i wrzesień to zawsze jest kocioł, w tym roku nie jest inaczej. Warsztaty, wyjazdy, sesje... oczywiście tych zleceń jest mniej w porównaniu do lat ubiegłych, ale nie uważam, że branża fotograficzna dostała przez pandemię jakoś mocno po tyłku. Ja sam ten czas zamknięcia starałem się też wykorzystać jak najlepiej, znaleźć w tym jakiś aspekt pozytywny. Obserwowanie tego jak zmieniła się przestrzeń miejska podczas lockdownu było dla mnie inspirujące. Puste ulice, zero samochodów, uznałem, że być może okazja do fotografowania w takich warunkach już się nie powtórzy.
To była 12-13 w południe! Te zdjęcia to kontynuacja konceptualnego projektu z kosmonautką, ale chciałem, żeby to jednocześnie był zapis dokumentalny tamtego czasu.
Zdjęcie z cyklu „Cosmonaut”, fot. Wiktor Franko
Tak, zdecydowanie. Poza tym każdy z kim rozmawiam przyznaje, że pracy jest mniej, ale zaraz dodaje „kurcze, no i dobrze”. Jesteśmy wkręceni w te tryby ciągłej orki, funkcjonowania na maksa, a teraz łapiemy oddech, okazuje się, że tak też można funkcjonować. Ja nie jestem jakimś pracoholikiem, walczę o swój czas wolny. Wyjazdy, odpoczynek, dobry mindset, są dla mnie priorytetem. No i pierwszy raz odkąd fotografuję, czyli od jakichś 14 lat, jestem na czysto ze wszystkimi sesjami i zdjęciami, które miałem do wyretuszowania! (śmiech). Miałem nareszcie zupełnie czystą głowę!
Dla mnie moja fotografia, czyli ta którą robię niekomercyjnie, była zawsze zdecydowanie na pierwszym miejscu. A od jakiegoś czasu, pozwala mi nareszcie na pozyskanie klientów, którzy potrzebują właśnie takich zdjęć. Nie jest tak, że przynoszą mi gotowe pomysły. Mówią „stary, podoba nam się to co robisz, wymyśl nam coś i zrób to po swojemu”.
Mam swobodę, dzięki której w zasadzie robię swoje rzeczy fotografując na potrzeby kampanii, czy projektów komercyjnych. Ostatnio dużo współpracuję z wytwórniami płytowymi, robię okładki albumów muzyków co też jest bardzo kreatywną pracą. Każdy z nich jest inny, potrzebuje czegoś oryginalnego. Tu 80% to praca koncepcyjna, która odbywa się przed sesją.
Zdjęcie z cyklu „Cosmonaut”, fot. Wiktor Franko
Zdjęcie z cyklu „Cosmonaut”, fot. Wiktor Franko
Tak, bo to jest to co może nieustannie dawać paliwo do tworzenia. To wychodzenie poza tę swoją strefę komfortu. Mam wrażenie, że wśród fotografów jest często tak, że jak już opanują swoją działkę, to się w tym obudowują. Czują się w tym dobrze, zaczynają powtarzać wciąż to samo zdjęcie, pracować sprawdzonymi schematami.
Dokładnie, a dla mnie właśnie to poszukiwanie jest sensem robienia zdjęć. Moje podejście do fotografii przez lata się zmieniało, próbowałem różnych rzeczy, eksplorowałem inne kierunki. Teraz też mam w głowie kilka pomysłów z pogranicza kreacji i dokumentu. Generalnie uważam, że w fotografii, tak jak w muzyce, najbardziej interesujące są rzeczy spomiędzy. Chodzi o to, by czerpać z różnych gatunków i tworzyć nową jakość, to jest moim zdaniem przyszłość fotografii.
Zdjęcie z cyklu „Dances with wolves”, fot. Wiktor Franko
Najtrudniejsza? Myślę, że każda jest najtrudniejsza. Fotograf uliczny powie, że jego jest najtrudniejsza, bo on ma tylko tę chwilę na uchwycenie momentu. A ja mam czas, mogę powtarzać to zdjęcie aż do skutku. Każda dziedzina jest łatwa do pewnego momentu. Dopóki ślizgamy się po powierzchni. Tak jest też z portretem. Żadna filozofia postawić modelkę przed aparatem i wcisnąć spust, tak? Łatwizna. Ale żeby w tym portrecie było coś więcej, coś co jest nieuchwytne w słowach, pewnego rodzaju magia, to co nas przyciąga, pewna oryginalność – tu zaczyna się problem. I tak jest z każdą dziedziną.
Tak samo ja mogę powiedzieć o pejzażu - jest mi bliski, bo w dużym stopniu jest też bohaterem moich zdjęć, czasem nawet równoprawnym – ale przecież jaka to trudność? Idziesz w góry, rozstawiasz statyw, masz piękny widok, wystarczy wcisnąć spust. Nie znając procesu wydaje się to proste. A przecież ten pejzażysta idzie zapewne w to samo miejsce siedem razy w tygodniu o konkretnej godzinie, po to żeby czekać na konkretne światło, atmosferę, na to czego on poszukuje. Każda dziedzina jest najtrudniejsza, bo tak naprawdę nie poszukujemy przecież ładnego obrazka, szukamy w tym części siebie. Dziś każdy ma aparat, smartfon, każdy może robić świetne technicznie zdjęcia. To co odróżnia dziś amatora od profesjonalisty, to właśnie ta umiejętność pokazania przez te zdjęcia siebie. To nadaje tym zdjęciom wartość.
Zdjęcie z cyklu „Indian Ghost”, fot. Wiktor Franko
Zdjęcie z cyklu „Indian Ghost”, fot. Wiktor Franko
Byłem w takim miejscu. Mniej więcej po 3-4 latach fotografowania przyszedł taki moment, kiedy zacząłem myśleć ok, w zasadzie mam już sporo tych portretów, widzę, że nagle zaczynają one być do siebie podobne. Mam za sobą sporo sesji, nawet zaczął się już kształtować ten tak zwany „styl”. I zacząłem się zastanawiać, po co robić kolejne? Po co sięgać znowu po aparat jeśli mają być znów tym samym? Dla mnie to był moment przełomowy, kiedy zacząłem zadawać sobie pytanie: o czym ma być moja fotografia? Odpowiedź, w gruncie rzeczy okazała się banalna. O mnie samym. Trzeba przede wszystkim poznać siebie, zadać sobie konkretne pytania. Co lubię? Co mi się podoba? Jakie książki czy jakie filmy. To prowokuje kolejne pytania, te ważniejsze, czyli dlaczego ten film mi się podoba, co w nim lubię wizualnie.
Odpowiadając sobie otrzymujemy gotowe recepty na zdjęcia. Zagłębiasz się i po prostu idziesz w to. Trzeba też pamiętać, że ten proces poznawania siebie nie jest jednorazowy. Świat wokół nas się zmienia, my sami też się zmieniamy, pytania o to kim jesteśmy można sobie zadawać w zasadzie cały czas. Moja fotografia też ewoluuje i nie jestem Ci w stanie powiedzieć dziś, że inspiracją jest dla mnie kino czy muzyka, jestem nią ja sam. Chłonę i obserwuję, wyłapuję to co estetycznie mi się podoba. To daje możliwość ciągłego rozwoju. I szansę na tworzenie zdjęć, które będą nie tylko atrakcyjne estetycznie, ale będą miały to drugie dno, tę uniwersalną prawdę, którą odbiorca wyczuje.
Zdjęcie z cyklu „Morocco” - kampania dla Karoliny Twardowskiej, fot. Wiktor Franko
Zdjęcie z cyklu „Morocco” - kampania dla Karoliny Twardowskiej, fot. Wiktor Franko
Też oczywiście miałem takie momenty we wcześniejszych latach, gdy zaniedbywałem tę fotografię osobistą. Zawsze się to na mnie jakoś odbijało. Nie tylko traciłem chęć do fotografowania, ale też zwyczajnie psychicznie mi tego brakowało. Nigdy nie myślałem, że robienie zdjęć będzie moim zawodem, za to wiedziałem, że muszę pielęgnować to, by zawsze było zabawą. Tylko w ten sposób można funkcjonować na rynku długo i się nie zmęczyć. Znam ludzi, którzy wchodzą w komercję i po 2-3 latach są kompletnie wypaleni, bo stało się to zwykłą pracą. Nie mają nic więcej do powiedzenia, przychodzą na plan odwalają swoje. Trzeba pielęgnować w sobie tę ciekawość dziecka, zapał amatora. Oczywiście z każdym rokiem staje się to coraz trudniejsze, bagażu doświadczeń nie da się pozbyć, wiem że już nigdy nie będę miał takiej świeżości fotografowania jak na początku, ale wiem też, że to zawsze musi być „fun”.
...Ciało ludzkie jako nieożywiony integralny element zdjęcia i przestrzeni. Tak, to jest to co mnie ostatnio interesuje w fotografii, ale patrząc na swoje zdjęcia widzę, że to zaczęło się już dawno i powoli zmierzało w tym kierunku. Faktycznie robię obecnie sporo zdjęć w tym stylu.
Sesja komercyjna dla marki Medicine, fot. Wiktor Franko
Tak, to są zdjęcia, które można sobie starannie rozpisać, a nawet rozrysować jeszcze przed sesją. Natomiast ja mam w sobie cały czas ten pierwiastek improwizacji. Dla mnie ważną inspirację stanowi światło, którego nie jesteśmy zawsze w stanie przewidzieć. Lubię posługiwać się światłem w sposób niestandardowy. W tych zdjęciach mam okazję pobawić się ostrym cieniem, co też jest nowością, bo przecież typowy dla mnie klimat to miękkie światło zaraz po zachodzie słońca, nastrój tej delikatniej filmowej melancholii, spokoju i wyważenia. Zawsze unikałem południowego ostrego światła, ale w tych zdjęciach stanowi ono kolejny element sceny, który w dużym stopniu ją buduje.
Dokładnie tak. Cały czas pracuję nad projektem z pogranicza dokumentu i kreacji, ale mam też wiele pomysłów na sesje „kolorowe” i geometryczne. Myślę, że udaje mi się uniknąć kiczu, że mam pewne wyczucie i posługuję się tym kolorem świadomie, że również o tym jest to zdjęcie. To nie jest po prostu Ania, która nosi kolorowy dres - te bryły i światłocienie są integralnym elementem zdjęcia.
Zdjęcie okładkowe z sesji dla magazynu Kraft, fot. Wiktor Franko
Tak! Dla mnie też jest to zaskoczenie! (śmiech) Ludzie, którzy kojarzą mnie przede wszystkim z portretami, które robiłem na początku, mogą się zdziwić. Ale to jest też to, co daje mi ten „fun”, o którym mówiłem. To, że sam mogę siebie jeszcze zaskoczyć i zaskoczyć też innych. Nie mam też poczucia, że to musi być od razu na super wysokim poziomie, to jest zabawa. Jeśli to wychodzi dobrze to świetnie, ale nie jest to celem.
Tak, przy czym do tej pory to były raczej impresje na jakiś temat niż historie opowiedziane od A do Z ze scenariuszem. To był temat, do którego przygotowywałem się od dawna. Takie metaforyczne ujęcie relacji dwojga ludzi. To jest pewne ukoronowanie tych moich geometrycznych poszukiwań. Pracowałem przy tym z zaprzyjaźnioną parą, oboje są też aktorami, także ruchowo świetnie się rozumieli. Wszystkie pozycje były technicznie bardzo dobrze wykonane, genialnie się z nimi pracowało. Projekt składa się z trzech części.
Pierwsza to typowe poznawanie się, później drugi etap, czyli takie wspólne wybrzmiewanie, wspólny taniec i ich improwizacja na tle ulic miasta. I ostania, czyli zakończenie relacji, gdy nadal są razem, ale patrzą już w różne strony, już się zbiegają w tym wszystkim. Te zdjęcia były już bardziej mroczne, robione w przejściach podziemnych w Warszawie, w punktowym świetle. Od dawna nie podjąłem tematu, gdzie każdy element sesji podporządkowany jest temu co w scenariuszu. Bardzo podobał mi się ten sposób pracy.
Zdjęcia z cyklu „Lost in translation”, realizowanego dla Fujifilm, fot. Wiktor Franko
Myślę, że świetnie nadaje się do tego typu projektów. Daje dużo swobody, pozwala wygodnie pracować nad kadrem, a jednocześnie mamy super jakość tego obrazu, średnioformatową plastykę. Takie zdjęcia lubią perfekcyjne odwzorowanie detali.
Zdjęcia z cyklu „Lost in translation”, realizowanego dla Fujifilm, fot. Wiktor Franko
Myślę, że w przypadku sesji, nazywajmy to już „geometrycznych” pozostanę przy średnim formacie, GFX znakomicie się tu sprawdza. Natomiast w „filmowych” sesjach korzystam z Fujifilm X-T3 i X-Pro2. Aż się prosi, by ujmować to w szerokim prostokącie, czyli tak jak oglądamy filmy. Pamiętajmy, że forma też narzuca sposób interpretacji zdjęć. Poza tym bardzo ważna jest sama poręczność tych aparatów, to jak siedzą mi one w dłoni. Gdy fotografuję, gdy wejdę już w ten rytm, w zasadzie nie odrywam oka od wizjera. W wizjerze bezlusterkowca widzę jak zmieniają się warunki, mam podgląd sceny zanim zdjęcie powstanie. Koryguję parametry na bieżąco pokrętłami, nie muszę co chwila zerkać na ekran, jak w lustrzance. W dynamicznej reporterskiej pracy to jest naprawdę przydatne. No i ten autofokus. Zawsze zastanawia mnie, jak to jest możliwe, że te aparaty są tak szybkie i trafiają zawsze w punkt. W lustrzankach bywa różnie.
Zdjęcia z cyklu „Lost in translation”, realizowanego dla Fujifilm, fot. Wiktor Franko
Tak, bo w samym sposobie pracy i w samej formie ta fotografia jest bardzo bliska reportażowi, dla mnie to jest taki quasi-reportaż. Oprócz tego, że nie czekam a decyduję co wydarzy się w tej scenie, nie ma wielu różnic. Oczywiście zostawiam modelce wiele swobody, może się wydarzyć wszystko. Daję jasne instrukcje, ale najbardziej interesuje mnie to, co się wydarzy pomiędzy. I wtedy właśnie te aparaty świetnie się sprawdzają, bo śledząc akcję w wizjerze cały czas kontroluję sytuację. Wiesz jak to jest – najciekawszy moment wydarza się zawsze wtedy, gdy zerkasz na ekran aparatu. Tutaj tego nie ma.
Zdjęcia z cyklu „Lost in translation”, realizowanego dla Fujifilm, fot. Wiktor Franko
Nigdy specjalnie nie fotografowałem na szerokich kątach, zawsze były mi raczej obce. Ale ostatnio wszedłem w tego typu portret, to jest zupełnie inna dynamika. Te przerysowania i trójwymiar jaki się osiąga przy ok. 20 mm jest fascynujący, myślę, że będę z tym dalej eksperymentował. Natomiast podstawą w moich zdjęciach były zawsze ogniskowe portretowe między 50 a 85 mm. Generalnie zawsze wybierałem stałki, nie lubię pracować na zoomach. Lubię poznać jakąś ogniskową, nauczyć się, jak ona zachowuje się w przestrzeni. Jak mam podpięty obiektyw 50 mm, jeszcze zanim podniosę aparat do oka, wiem co będę miał w kadrze. Nie muszę tracić energii na zastanawianie się, przekadrowywanie. Ja to już wiem. Myślę, że te obiektywy już ze mną zostaną. To jest też jakaś klasyka. Patrzysz na te foty i po prostu wszystko się zgadza. Nie jestem niewolnikiem bokehu, ale ta mała głębia sprawia, że plastyka całego obrazu działa na widza.
Wrażenia są takie, jak w zasadzie można się spodziewać - jasność f/1.0 robi wrażenie jeszcze zanim zrobi się zdjęcie (śmiech). Także na pewno budzi ciekawość. Fujifilm zbliżyło się dzięki niemu do plastyki typowej dla pełnej klatki. Praca z tym obiektywem to duża przyjemność i jak na swoje parametry jest stosunkowo kompaktowy i wygodny. Ale najważniejszy jest oczywiście sam obrazek. Generalnie dla mnie dobór sprzętu, to nie jest coś co może być wyrażane w liczbach.
Gdy patrzę na obraz, zwracam uwagę na wiele rzeczy, które się na niego składają, takie jak interpretacja cieni, przejścia tonalne, sposób oddania nieostrości – nie tyle sama siła rozmycia co jego charakter. Kiedyś oglądałem film „Dunkierka”. Kręcony był na filmie ogromnymi kamerami IMAX, dźwiganymi przez 5 osób. Patrzysz na ten obraz i nie możesz wyjść z zachwytu. Oczywiście ciężko porównywać kamerę wartą kilkaset tys. dolarów do aparatu, który mieści się w ręce, ale fotografując tym obiektywem znajdujesz podobieństwa tych obrazów, tę płynność przejść nieostrości. To jest to co podoba mi się w nim najbardziej. Plany są pięknie separowane, wszystko się zgadza.
Zdjęcie wykonane nowym obiektywem Fujifilm Fujinon XF 50 mm f/1,0 R WR. Modelka: Kalina, fot. Wiktor Franko
Zdjęcie wykonane nowym obiektywem Fujifilm Fujinon XF 50 mm f/1,0 R WR. Modelka: Kalina, fot. Wiktor Franko
Zdjęcie wykonane nowym obiektywem Fujifilm Fujinon XF 50 mm f/1,0 R WR. fot. Wiktor Franko
Nie tylko za granicą, w Polsce też już się to dzieje. I uważam, że ta tendencja będzie jeszcze wzrastała. Powstają nowe laby i ciemnie, gdzie możesz sobie drukować printy. Jest to przestrzeń, która będzie rozwijana. Pracuję przede wszystkim na cyfrze, ale też niedawno kupiłem sobie małoobrazkowego analoga! Na razie będę robił nim swoje rzeczy.
Portrecista, fotograf mody. Rocznik 83. Mieszka i pracuje w Warszawie. Publikował w czasopismach fotograficznych, modowych i lifestylowych takich jak: Label Magazine, Fashion World Magazine, Oppa Magazine, Cleptafire, Reykjavik Boulevard Magazine, Papercut Magazine oraz Prime Magazine. Współpracował także z magazynami Charaktery oraz Art and Business, dla których wykonał wiele sesji okładkowych i edytorialowych. Aktualnie współdziała z magazynem Kraft, którego pierwszy numer ukazał się z jego sesją okładkową. Autor wystaw zbiorowych i indywidualnych.
Jego zdjęcia były doceniane w wielu konkursach fotograficznych m.in. dwukrotnie zdobywał Grand Prix w Viva Photo Awards. Od 2018 ambasador marki Fujifilm, dla której realizuje projekty fotograficzne i prowadzi warsztaty, na których uczy fotografii portretowej i tworzenia historii fotograficznych. W 2018 wydał swoja pierwszą książkę Vol.1, zawierającą przekrojowe prace z ostatnich dziesięciu lat.
Zdjęcie wejściowe: Zdjęcie z cyklu „Cosmonaut”. Fot. Wiktor Franko