Akcesoria
Sennheiser Profile Wireless - kompaktowe mikrofony bezprzewodowe od ikony branży
Jest chwila po 21:00, gdy wchodzę do biura Jeffa Bridgesa w Los Angeles. Wita mnie znajoma postać - wygląda zupełnie jak w filmie "Big Lebowski". Po chwili rozmawiamy już o jego pasji do fotografii, nie mniejszej od tej jaką darzy ruchomy obraz. Fascynacja fotografią Bridgesa sięga jego nastoletnich lat. Jak wielu innych, którzy stają się kiedyś profesjonalnymi fotografami, zaczynał od zabawy aparatem swojego ojca. Niedługo potem zobaczył aparat Widelux w akcji, gdy fotograf przyszedł do liceum, uzbrojony w jeden z tych panoramicznych potworów, aby zrobić zdjęcie klasowe. Zapomniał o tym spotkaniu, by przypomnieć sobie o Wideluksie w dniu swojego ślubu w 1977 roku, kiedy to fotograf użył podobnego aparatu do uwiecznienia tego szczęśliwego dnia. Po obejrzeniu zdjęć ślubnych Bridges przyznaje, że "przepadł"; od połowy lat 80. robił zdjęcia panoramiczne na planie zdjęciowym każdego filmu, w którym zagrał.
W 2003 roku ukazała się jego pierwsza książka Pictures, a pod koniec 2019 jej kontynuacja - Volume Two. Druga część daje wyjątkowe, "insaiderskie" spojrzenie na całą machinę przemysłu filmowego XXI wieku - na branżę widzianą przez obiektyw prawdziwej hollywoodzkiej legendy. Bridges zabiera nas za kulisy takich filmów jak Prawdziwe męstwo, Szalone serce, Tron: dziedzictwo, Niepokonany Seabiscuit czy Aż do piekła z nowatorskimi i pełnymi humoru zdjęciami. Nie przedłużając, oto jego fotograficzna historia...
Gdy miałem jakieś 15 lat, zacząłem bawić się aparatem Nikon mojego ojca. Robiłem zdjęcia przyjaciołom i znajomym. W łazience urządziłem sobie małą ciemnię, miałem tam powiększalnik, i cały ten sprzęt. Już wtedy nieźle w to wpadłem. Prawdę mówiąc nigdy nie lubiłem wywoływać negatywów, choć jest to chyba najważniejsza część całego procesu. To wywoływanie odbitki było tym etapem, który kochałem. Nawet teraz, widok pojawiającej się po raz pierwszy odbitki jest jak otwarcie prezentu: ta radość z tego, co zarejestrował aparat, dostrzeganie tego, co zadziałało, a co nie, wspomnienie momentu wciśnięcia spustu. Widelux pojawił się w moim życiu prawie w tym samym czasie, jeszcze w liceum. Fotograf, który miał zrobić nam zdjęcie klasowe miał ten zabawny aparat z ruchomym obiektywem panoramicznym. Jeśli biegałbyś naprawdę szybko, mógłbyś być na zdjęciu dwa razy. Albo ani razu gdybyś poruszał się wystarczająco szybko. Potem na pewien czas zapomniałam o tym aparacie, wrócił w dniu mojego ślubu. Przyniósł go ze sobą fotograf Mark Hanauer, który dokumentował nasze wesele. Gdy zobaczyłem te odbitki byłem w szoku. To wyglądało jak połączenie aparatu i kamery. Czas na zdjęciach uchwycony był w zupełnie niezwykły sposób. Wciągnąłem się w to totalnie. Niedługo po tym swojego pierwszego Wideluxa dostałem jako prezent ślubny od żony Sue. Używam go do dziś a jesteśmy małżeństwem już ponad 42 lata!
Cóż, kiedy moja kariera aktorska zaczęła nabierać tempa, fotografia siłą rzeczy musiała zejść na dalszy plan. Wróciłem do tego na poważnie w 1976, kiedy pracowałem nad remake’iem King Konga. Bohater, którego grałem, Jack Prescott, był paleontologiem i wszędzie nosił ze sobą lustrzankę Nikona. Przygotowując się do tej roli, zacząłem znowu robić zdjęcia.
W 1984 roku, kiedy kręciłem Gwiezdnego przybysza, Karen Allen zobaczyła kilka moich ujęć i... zasugerowała, żebyśmy połączyli je z fotosami fotografa Sida Baldwina. Tak powstała książka ze zdjęciami obsady i załogi. Pomysł Karen zapoczątkował serię przygotowywanych przeze mnie albumów, które później, jako podziękowanie trafiały do ludzi zaangażowanych w pracę przy filmach w których grałem. Chciałem w ten sposób upamiętnić wspólnie spędzony czas.
Jednym z moich idoli był zawsze Jacques-Henri Lartigue. On też używał specjalnej optyki do panoramowania, a przynajmniej jego zdjęcia wyglądają jakby tak było. Uwielbiam sposób, w jaki pracował, trochę jak snapszoty w czasach, gdy większość fotografii była dość formalna i sztywna. Naprawdę potrafił uchwycić zwykłe życie i to, jak ono wyglądało w tamtych czasach. To jest też to do czego sam aspiruję w moich zdjęciach... Chcę dać ludziom wgląd w to jak powstają filmy w XX i XXI wieku.
Cóż raz działam tak a raz tak. Domyślam się, że nawiązujesz do serii pozowanych zdjęć "tragedy and comedy", które aranżuję z aktorami prosząc ich o przybranie pozy, jak z klasycznych greckich masek. Ta zabawa podoba mi się z wielu powodów. Przede wszystkim to najlepszy dowód na to, jak chętni do wygłupów są aktorzy, jak lubią grać i wcielać się w role. To wspaniała zabawa, do której Widelux nadaje się idealnie, bo może on na jednym zdjęciu pokazać dwa momenty, dwie miny, i tragedię i komedię jednocześnie. To jest coś, co muszę każdorazowo wypracować z aktorem, który to robi - robimy próby, przygotowujemy się aby otrzymać właśnie taki obraz. Ale oczywiście, lubię też czasami fotografować dyskretnie, być jak “mucha na ścianie”.
Tak, tak mi się wydaje, nie jest to łatwy romans, ale mimo to kochamy się od lat. Przede wszystkim zachowuje się trochę jak ludzkie oko, i ma prawie peryferyjne widzenie. Poza tym ma szeroki “filmowy” format, co również bardzo mi się podoba. Generalnie Widelux jest kapryśną kochanką. Jego wizjer nie jest dokładny, nie ustawisz też z jego pomocą ostrości - możesz jedynie wybrać zakres głębi ostrości. Czasami używam go do krajobrazów, ale najczęściej lubię podejść do tematu tak blisko, jak to tylko możliwe. Stabilizuję aparat na swoim ramieniu i fotografuję przy przysłonie f/11 z czasem ustawionym na 1/15 sekundy i czułością ISO 3200, którą czasami forsuję do ISO 6400, bo w studiu często panuje półmrok. Plany filmowe za sprawą coraz czulszych kamer stają się coraz ciemniejsze. Aha, i co ważne, wizjer pokazuje mniej niż faktycznie rejestruje klatka aparatu.
Fotografowałem też w kolorze, ale zdecydowanie bardziej lubię czarno-białe zdjęcia. Zwłaszcza gdy dostajesz takie bogactwo tonów i ziarnistość, które Dual Graphics potrafi wydobyć w procesie skanowania i druku. Jestem naprawdę zadowolony z tego jak moje zdjęcia prezentują się w książce. Myślę też, że to zamiłowanie do czerni i bieli wyniosłem z dzieciństwa, to efekt pracy w ciemni. Poza tym monochromatyczny obraz wymaga od widza uruchomienia innej percepcji, dopowiedzenia sobie tej dodatkowej warstwy rzeczywistości. Kolor w pewnym sensie rozprasza uwagę. A przynajmniej czasem z pewnością tak się dzieje. Oczywiście fotografia kolorowa również bywa piękna, ale z pewnością nie ma ona takiego charakteru, jak czarno-biała. Jest coś w czarni i bieli, co kocham, również w filmach. Jeśli spojrzysz na przykład na film Kubricka - Doktor Strangelove, te głębokie czernie... Uwielbiam to!
Tak, w dużym stopniu tak.
O człowieku, to mało powiedziane! (śmiech). Ta książka to zaledwie czubek góry lodowej! Fajnie było brać w tym udział. Edycja, jak wiesz, to najtrudniejsza część. I też z pewnością najbardziej czasochłonna. Myślę, że Jana Anderson wykonała świetną robotę patrząc na projekt książki i na to, jak się ją odbiera. Jestem z niej bardzo zadowolony!
Niech pomyślę. Było kilka zdjęć, które Jana mi podsunęła, o których zapomniałem, lub zupełnie ich nie doceniłem. Nie mam teraz przed sobą książki, ale tak było kilka klatek, które mi pokazała, a ja mówiłem "Świetnie, to jest super, dajemy to!"
Hmm. To chyba nie działa w ten sposób. Nie powiedziałbym, że któryś był wyjątkowy. Wszystkie są podobne, jeśli chodzi o fotografowanie. Na planach zawsze jest dobra zabawa!
Tak, oczywiście. I lubię gdy na moich zdjęciach naprawdę czuć tę intymność.
Powiedziałbym, że zdjęcia w tej książce zrobił właśnie ten aktor i że są naprawdę dobre! Pokazują codzienność pracy przy filmie, to jak to naprawdę wygląda. To po prostu piękna rzecz! (bardzo głośny śmiech).
Wspaniale jest dostać nagrodę od facetów, którzy robią to co ty i doceniają twoją pracę. Nie ma nic lepszego, to wspaniałe.
Cały dochód trafia na Fundusz Filmowy i Telewizyjny, który jest naprawdę niesamowitą organizacją. Stworzyła ją branża i jej zadanie jest wspieranie - zabezpieczenie finansowe i zdrowotne pracowników tego przemysłu na każdym szczeblu. Od reżyserów przez aktorów i operatorów, po tragarzy i magazynierów... Tych wszystkich ludzi, z których zaangażowania często nie zdajemy sobie nawet sprawy. Jest to wspaniała organizacja i jestem przekonany, że właśnie tak powinno być - biorę coś od tych ludzi, robiąc im zdjęcia, dlatego cieszę się, że mogę też dać coś w zamian.
Właśnie się ukazała i niech ludzie ją zobaczą!
Przygotowałem wystawę "Lebowski i inni wielcy", która już od jakiegoś czasu podróżuje po Europie. Więcej na jej temat można znaleźć na mojej stronie, wystarczy przejść w menu do zakładki "fotografia". Podobna wystawa powstanie pewnie również wokół nowej książki.
No cóż, skoro jedna wystawa już tam trafiła, to dlaczego nie.
Przygotowuję program dla FX Channel zatytułowany The Old Man. Nie mogę się doczekać, aż to wyjdzie. Naprawdę świetnie mi się pracowało z tymi ludźmi!
Aktor, fotograf Jeff Bridges urodził się w Kalifornii w 1949 roku, jako syn aktorów: Lloyda i Dorothy Bridges. Rozpoczął karierę już jako 2-letnie dziecko. W 1971 dostał pierwszą znaczącą rolę w filmie Ostatni seans filmowy, za którą dostał nominację Akademii w kategorii Najlepszy aktor drugoplanowy. Od tamtej pory nominowany był jeszcze sześć razy, a w 2009 roku nagrodzono go Oscarem za rolę podstarzałego piosenkarza country w filmie Szalone serce. Na planie fotografował już od wczesnych lat 80. Od 1984, gdy pracował przy filmie Gwiezdny przybysz, Bridges wyklejał album ze zdjęciami aktorów i członków ekipy filmowej. Pierwszą książkę fotograficzną Pictures, wydał w 2003 roku, a jego zdjęcia regularnie wystawiane są na całym świecie www.jeffbridges.com
Zdjęcie wejściowe: Jeff Bridges, Prawdziwe męstwo, 2010. Fot. Jeff Bridges
Wywiad został opublikowany w czerwcowym numerze Digital Camera Polska.