Michał Siarek: "Osobista historia może być dziś bardziej nośna od klasycznego dokumentu"

O nowych sposobach opowiadania i zmianie, jaka zaszła w nim na dalekiej północy, rozmawiamy z fotografem Michałem Siarkiem, autorem głośnego projektu Alexander.

Autor: Maciej Zieliński

13 Kwiecień 2022
Artykuł na: 38-48 minut

Umawiając się na rozmowę wspomniałeś o spotkaniu z designerem. Pracujesz już nad nową książką? 

Po części tak, ale przede wszystkim pracuję teraz nad formą gazety dla mieszkańców Gamviku. Mój pobyt zaczął się faktycznie od rezydencji artystycznej, ale w międzyczasie wiele się zmieniło. Przede wszystkim zmieniła się dyrekcja tego małego muzeum, które potrzebowało kogoś takiego jak ja - kto przyjdzie z pomysłem i będzie miał narzędzia i czas.

Okazało się, że to czym ja się zajmuję jest bardzo zbieżne z ich konceptem, by zapytać mieszkańców o przyszłości. Chcemy, by nowe muzeum miało bardziej warsztatowy charakter, by było miejscem spotkania lokalnej społeczności. To co miało być projektem artystycznym, niechcący weszło w rejestry bardziej naukowo-akademickie. Częścią mojej pracy stało się opracowanie nowej koncepcji ekspozycji dla muzeum.

Fot. Michał Siarek

I planujecie wydać gazetę...

Tak, gazetę o nich, dla nich i z nimi. Gazetę, która będzie połączeniem wywiadów, archiwaliów i zdjęć, nad którymi pracowałem przez dwa lata. Intuicyjnie kierowałem się metodą, o której później dowiedziałem się, że to tzw. The Fogo Process. Po krótce: do znikającej społeczności na wyspie Fogo w Nowej Fundlandii w latach 60. przyjechała ekipa filmowa National Filmboard of Canada. Nagrywała mieszkańców, pytając co jest nie tak - społecznie, ekonomicznie itd., po czym odtwarzała im to w kinie. Następnie łapała ich przed kinem, nagrywała ich komentarze, i znów odtwarzała to w kinie. W ten sposób powstał cykl filmów, który stworzył przestrzeń do dialogu i przebudowy społeczności na nowe realia.

O Gamviku myślimy podobnie. Jest to społeczność, która ze względów społeczno-ekonomicznych powoli zanika, ale wiemy też, że mieszkańcy są zdeterminowani, żeby nie zostać ani skansenem, ani egzotyczną destynacją turystyczną. Pytanie dotyczy tego, jak budować ekonomię społeczną, w której ekonomia i technologia służą społeczeństwu i kulturze, a nie odwrotnie.

 

Fot. Michał Siarek

Moje oryginalne założenie skręciło w stronę badania opartego o zestaw pytań o przyszłość, przy czym współpracuje kilka osób. Ta sytuacja nie wydarzyłaby się, gdyby nie wizja nowego dyrektora muzeum, który faktycznie zobaczył w tym potencjał i zaproponował mi rolę lokalnego fotografa.

Gazeta, którą robimy nie jest adresowana do świata sztuki jako takiego. To jest rzecz robiona dla 200 osób, która będzie przetłumaczona na 3 języki, ze względu na międzynarodowy charakter społeczności. Najważniejszą publicznością są oni sami i może kilka podobnych miejsc, ale przyglądanie się globalnym problemom z perspektywy mało znaczącego miejsca, podsuwa nieoczywiste wnioski.

Zbieram materiał do własnej książki, ale przede wszystkim pracuję teraz dla nich. Dużo się zmieniło w ciągu tych dwóch lat. Przede wszystkim we mnie zaszła duża zmiana tam na miejscu.

Przeczytaj także:
“Chcę zrozumieć rzeczy, które nie są obecne w mediach” - rozmowa z Michałem Siarkiem

"Dobre wieści" to portret małych społeczności żyjących na samym końcu Europy, w przededniu zmian, które przyniesie ocieplenie klimatu oraz międzynarodowa rywalizacja o wpływy i zasoby w Arktyce. Z Michałem Siarkiem spotkaliśmy się podczas jego krótkiego pobytu w Polsce. [Czytaj więcej]

Czuję, że pytania, które sobie przygotowałem właśnie idą w diabły. Opowiadaj

Przede wszystkim ci ludzie mi zaufali i w konsekwencji zaproponowano mi, żebym zaopiekował się latarnią morską, która znajduje się w rezerwacie ptaków migrujących. Siłą rzeczy postawiłem się w miejscu, gdzie dzika przyroda zaczyna się na progu. Moje ostatnie historie dotyczyły zwierząt, ale nigdy intencjonalnie nie fotografowałem dzikiej przyrody. Nadal nie jestem tym specjalnie zainteresowany.

Ale gdy realizowaliśmy film dla Fujifilm, wokół latarni zaczęła kręcić się młoda lisiczka. I w którymś momencie przełączyłem GFX-a w tryb wideo po raz pierwszy. Z braku innego aparatu pod ręką, zacząłem ją filmować, kiedy chciała zawinąć mi obiektyw. Kilka razy dziennie pojawiała się wokół latarni, a oprócz niej wydry, renifery, foki, gdzieś tam przepływa wieloryb, no i oczywiście wspomniane ptaki. Zdałem sobie sprawę z tego, że mieszkam w miejscu, które ma potencjał pięknego filmu przyrodniczego.

Fot. Michał Siarek

Jednej nocy miałem kryzys, który musiałem rozchodzić. To było już polarne lato, zabrałem ze sobą aparat, zacząłem gwizdać i okazało się, że „Ruda” była na obchodzie. Poszła za mną poza teren latarni i kiedy usiadłem w tundrze, ona zwinęła się na nagrzanej kępie mchu obok mnie i zasnęła. Później pozwoliła mi iść za sobą. Chodziliśmy może dwie godziny, zaprowadziła mnie do kilku skrytek z jedzeniem, drażniła renifery, ale sprawdzała, gdzie jestem. Ostatecznie zaprowadziła mnie do swojej nory, i odwróciła się, żeby na mnie spojrzeć zanim zniknęła przy jednym z wejść.

Od tego momentu zacząłem szukać tych spotkań. Siadała z nami przed latarnią. Piliśmy kawę, a ona kładła się niedaleko, próbowała ściągnąć mi skarpetę, ukradła buty - ale oddała za łapówkę. Bez oswajania i dotykania, po prostu zaakceptowaliśmy swoją obecność. To dużo zmieniło. Od tej pory wychodziłem, żeby spotkać inne zwierze.

Fot. Michał Siarek

Zabierałem aparat i próbowałem te nasze spotkania nagrywać, chociaż zastanawiałem się czy nie tracę w ten sposób tej chwili. To zaprowadziło mnie w zupełnie nowe miejsce. Mieszkając w rezerwacie przyrody zacząłem czuć, że wszystko co chciałbym robić w przyszłości, będzie dotyczyło zwierząt i naszych relacji ze zwierzętami. Ale nie w fotograficznym sensie. W życiu nie miałem w ręce kamery, a teraz czuję, że tam mnie niesie.

Chciałbyś kręcić filmy przyrodnicze?

Chciałbym wejść w świat filmów przyrodniczych, ale nie takich, gdzie starszy siwy mężczyzna mówi Ci jak jest. Czyli bardziej osobistych rzeczy jak „My octopus teacher” („Czego nauczyła mnie ośmiornica”, 2020, przyp. red.), czy nowy film „Duch śniegów”. O zachwycie nad tą przyrodą i takiej intymnej relacji, szacunku. Na mniejszą skalę, bez wielkich budżetów. Takie tematy zresztą niechcący podjęliśmy przy okazji współpracy z pisarką i dziennikarką Iloną Wiśniewską, nie tylko w Gamviku.

Mówisz o Samach i ich reniferach?

Niezupełnie, nomen omen jest to znów historia o lisie. Pracując z Samami przez ostatni rok robiliśmy materiał o miejscu, gdzie ma powstać jedna z największych elektrowni wiatrowych. Miejscu, które jest zupełnie niedostępne. Latem potrzebujesz 3 dni żeby tam dojść, zimą jest trudniej. Pracujemy nad historią, która dotyczy próby ochronienia tego miejsca.

Zwrotem akcji okazała się święta góra. Nieopodal stwierdzono obecność samicy lisa polarnego, która próbowała się osiedlić. Znaleziono ślady, próbki DNA, potwierdzone na fotopułapkach. Znalezienie jednego lisa na obszarze porównywalnym do Wielkiego Kanionu jest zadaniem, które wymaga i środków i czasu. A stworzenie o tym dużej historii jest już zupełnym abstraktem.

Fot. Michał Siarek

Na początku próbowaliśmy opowiedzieć o tym problemie z perspektywy interesów ludzkich, versus ochrona lokalnej przyrody i tradycji, czyli kwestii kulturowych. Ale po jakimś czasie przyszło rozczarowanie, bo okazało się, że to nie działa. Jedynym reprezentantem tego miejsca, który nie ma głosu i nie ma w tym żadnego interesu, a może zmienić wszystko, okazał się ten lis. Opowiedzenie o tym miejscu z perspektywy lisa może sprawić, że to miejsce zostanie zostawione w spokoju ze względu na ścisłą ochronę gatunkową. Okazało się, że lis jest kluczem do historii, symbolem i jedyną naprawdę sprawczą istotą na miejscu.

Żeby się tym zająć, zostałem na płaskowyżu najpierw przez trzy tygodnie. Miałem sfotografować lisa, lub chociaż jego ślady. Miałem prototyp fotopułapki opartej o aparaty X, którą rozwija X-man, czyli Paweł Bułat. Złapała mnie tam burza śnieżna, nie mogli mnie wyjąć, musiałem okopać swój namiot i przeczeka. Z planowanych 1,5 tygodnia zrobiły się trzy, w pewnym momencie zaczęły mi się kończyć zapasy, jedzenia zostało mi na jeden dzień. Kończyło się też paliwo, więc musiałbym wyjechać na nartach, zostawiając za sobą cały sprzęt. Nie było dramatu, ale trzeba było wykonać jakieś ruchy.

Fot. Michał Siarek

I to był drugi punkt zmiany. Siedzę w namiocie typu norka na niedostępnym płaskowyżu, okopany za śnieżną ścianą. Na zewnątrz nic nie widać, żadnych cech charakterystycznych krajobrazu, zaburzona skala i świadomość, że ten lis jest tam gdzieś niedaleko, bo widziałem jego ślady i zebrałem nawet kupę do badania DNA. Czekam w norze, aż burza się skończy. Jest coś absolutnie porywającego w myśli, że próbujesz go spotkać żyjąc tak jak on.

Zapamiętałem coś, co powiedział Rolf Steinmann - operator specjalizujący się w zimnych klimatach - że jeżeli chcesz dobrze sfilmować, czy w ogóle spotkać się z takim zwierzęciem, to musisz to zrobić na jego warunkach. Te trzy tygodnie w namiocie to nic wielkiego, ale wywróciło mnie do góry nogami. Zacząłem myśleć o niej w kategoriach „ty”, a nie „to”.

Na północ jechałeś jako zapalony dokumentalista - z planem opowiadania o geopolityce, wyścigu mocarstw, eksploatacji dna Arktyki, zmianach klimatu. Co z tego zostało?

To też się dzieje. Jeśli chodzi o tematy związane z klimatem, w tej chwili z Iloną Wiśniewską pracujemy nad trzema czy czterema tematami typowo dziennikarskimi. Ale zmienił się mój sposób pracy. Pociąga mnie teoria mikrohistorii, która polega tu na opowiadaniu o dużych problemach z perspektywy bardzo małych miejsc. Dlatego ten zwrot w kierunku małych społeczności czy dzielenia zagadnienia na mikrotematy, cały czas gdzieś się w tym mieści.

Ja też nie zawsze chcę, by były to materiały stricte dokumentalne. Coraz częściej wydaje mi się, że osobista historia może być dużo bardziej nośna. To też zmiana, w której pozwalam sobie być częścią historii, a nie muchą na ścianie. Nie jestem specjalnie aktywny w social mediach i nie pokazuję za bardzo tego co robimy, aż będzie gotowe. Ostatnio w „Polityce” opublikowaliśmy z Iloną początek materiału, nad którym pracujemy od dwóch lat, o tym dlaczego ochrona przyrody i zielone technologie tak bardzo się ścierają. Dwa tygodnie temu, dla holenderskiej gazety robiłem materiał w przygranicznych miejscowościach - o napięciach z Rosją, czy też ich braku, o relacjach sąsiedzkich. To było tuż przed wybuchem wojny w Ukrainie.

Fot. Michał Siarek

To są często rzeczy, które rosną bardzo wolno, więc staram się nie pracować reportersko. Teraz coraz mniej myślę o tym nawet w kategoriach dokumentalnych, właśnie ze względu na tempo. Ta opowieść o lokalnej społeczności, pytania które zadajemy - to nie dotyczy tylko Gamviuk, czy takich miejscowości jak Gamvik. To ma przełożenie na całą północ, która podskórnie czuje, że coś się dzieje, ale to są zbyt wolne procesy, żeby złapać je w palce.

Pamiętam, że jak jechałem robić “Alexandra”, też myślałem, że strzelę palcami i gotowe, że zrobię to w pół roku. Ale pojawiły się wątki, do których nie da się szybko podejść i nie da się szybko pracować, nawet gdybyś miał pieniądze. Czasem lepiej ich nie mieć i nie mieć presji czasu, bo te historie dopiero się zawiązują. Jeśli chcesz to zrobić narracyjnie, potrzeba czasu, żeby zostać z historią, niekoniecznie pieniędzy. Z drugiej strony ciągle odbijam się od mediów, które pytają „czy tam już się coś dzieje”, bo jeśli nie, to nie ma tematu. Podczas gdy rzecz jest w tym, żeby działać z wyprzedzeniem, monitorować, a nie reagować.

Cały czas robię zdjęcia o charakterze dokumentalnym, ale pracując dla tej społeczności. Jonas Bendiksen miał taki moment, kiedy jego żona zatrudniła się w szpitalu na Lofotach, a on został fotografem dla lokalnej gazety, dla kilkuset osób. To jest szalenie pociągające, bo zdejmuje ze mnie presję, że powinienem może być w bliżej nieokreślonym centrum i zabiegać o jakiś sukces. Ja jestem w najmniej ważnym miejscu, zwolniłem. Każdy ma tu więcej niż jeden fach, a ja akurat jestem fotografem, chociaż coraz częściej chciałbym być tu piekarzem. To miejsce, ze swoimi ograniczeniami, pozwala odpuścić bez poczucia straty.

Fot. Michał Siarek

Takimi jak brak kina, restauracji czy zebrania dwóch drużyn piłkarskich, bo w mieście jest za mało dzieci. Zaliczasz się już do tych 200 mieszkańców?

Wraz z propozycją pracy przyszła propozycja kupna domu, co tu nad morzem raczej się nie zdarza. Więc chyba tak! Zostałem zaakceptowany, ale to bardzo długo trwało. Dowodem tej akceptacji było wręczenie mi kluczy do latarnii, która w tej społeczności jest miejscem centralnym.

Zamierzasz tam zostać?

Na pewno nie na zawsze. To jest w ogóle głębszy temat. Musiałem tutaj zwolnić w stopniu, którego ekonomia naszego środowiska, czy naszego przemysłu medialno-artystycznego nie nagradza. Może zwróciłeś uwagę, że wypowiedzi mieszkańców, które Ci wysłałem, są anonimowe. Są anonimowe, bo tu nie ma znaczenia kto coś powiedział. I ja też czasem chcę coś powiedzieć, tam są też moje wypowiedzi, więc przeszliśmy od twardego dziennikarstwa do eseistyki.

Te ograniczenia sprawiły, że nauczyłem się odpuszczać. Pozwoliłem sobie poddać się takiemu życiu, jakie tam jest. Czasem nie ma prądu przez trzy dni, jest zamieć, nie da się wyjść z domu... I co zrobisz? A kiedy już wreszcie świeci słońce, to żadne plany nie mają znaczenia. Ktoś w wywiadzie ładnie to ujął, że ponieważ pogoda jest tutaj tak twarda, to każdy organizm wykorzystuje okazję, żeby pobyć w świetle. Ktoś inny dodał, że trzeba być oportunistą, jak lis.

Idziesz tamtejszym krajobrazem, i to nie jest „Into the wild”, to jest „Into the wide”. Otacza Cię krajobraz, który nie ma końca, na prawo i na lewo, widzisz morze na 30 km w głąb. Nie ma cieni, bo nie ma ich co rzucać. Pejzaż możesz czytać jak książkę, bo widzisz, że tutaj przeszło zlodowacenie, tutaj przyszła skała, tu się trochę zapadło, a tu jest taki okrągły kształt, to miejsce rytualne sprzed 2 tysięcy lat. Jesteś zupełnie poza czasem. Przyjezdnym, którzy są mocno zaaferowani swoim wielkim światem, trudno jest zwolnić i odpuścić.

Fot. Michał Siarek

To jest coś, do czego ja się musiałem przyzwyczajać przez półtora roku. Żeby nie mieć poczucia winy, że mógłbym zrobić więcej. Żeby nie mieć listy zdjęć, które chcę zrobić, nie działać według planu, nie działać projektowo. Pozwolić sobie na to, żeby na przykład zmienić zawód. To jest to, o czym rozmawialiśmy wcześniej. Pojechałem tam jako fotograf dokumentalny, myśląc o sobie jako o dokumentaliście, a teraz nie wiem czy nadal myślę o sobie jako o fotografie. Używam fotografii, nadal jest mi to potrzebne, ale coraz częściej myślę o tym, że chcę pójść w stronę filmu i żeby opowiadać krótkie historie o spotkaniach z dziką przyrodą. Nie potrafię jeszcze dziś powiedzieć jak to będzie wyglądało, ale coś się radykalnie we mnie zmieniło.

A co z ambicjami artystycznymi? Trzy lata temu chciałeś być jak Mitch Epstein, jak Simon Roberts, jak Brian Schutmaat...

...a teraz nie mam żadnych oczekiwań. Coś, co doprowadziło do zmiany, to obserwacja pogody i światła. Nie wiem czy widziałeś kiedyś tęczę na ziemi. Tęczę horyzontalną, która rozłożyła się na śniegu. Mieszkając w latarni, która jest trochę taką wieżą maga, możesz po prostu patrzeć i nie czuć imperatywu, że musisz to zapisywać. Typowe „mieć czy być”.

Sytuacja sprzed miesiąca. Mój statek nie przybił do portu przez 5 dni, bo była pełnia, a pełnia w styczniu oznacza, że będzie zła pogoda. Gdy zszedłem w końcu z tego statku, była burza magnetyczna. Droga do latarnii była nieodśnieżona, pojechałem na nartach. W momencie, gdy zapaliłem latarkę, zobaczyłem gdzieś w oddali odbicie w ślepiach. Zacząłem gwizdać tak jak zazwyczaj gwiżdżę na Rudą. Na początku się bała, więc stanąłem na zawietrznej. Poczuła mój zapach i w momencie się wyluzowała, podeszła blisko. Do tego punktu nie byłem pewien czy to nadal ona, czy przeżyła. Jechałem na nartach, a ona biegła obok.

Fot. Michał Siarek

I w pewnym momencie przyszła zorza. Ale taka, jakiej dawno nie widziałem. Zorza, pełnia, i do tego ta lisica na tle smugi światła z latarni. Próbowałem ją filmować. I to był znowu taki moment wielkiego AHA. To był właśnie ten zbieg okoliczności. Musiałem tam być, w okolicach pełni, by cokolwiek nagrać. Musiała być burza magnetyczna, musiało nie być chmur, ona musiała być w miejscu, w którym ja mogłem ją wytropić.

To jest to co przekładam teraz nad to, co robię twórczo. Mniej się spinam, jeśli ktoś chce coś na szybko, to odmawiam. Wyjście poza ten krąg wyszło mi tylko na dobre. Przestałem się zastanawiać, czego może się ode mnie oczekiwać i jak powinno wyglądać to, co mógłbym zrobić. We wsi wszyscy mają przynajmniej dwa zawody. Ja mógłbym być dodatkowo piekarzem – namawiam, żebyśmy zbudowali w latarnii piec ceglany.

Każdy fotograf zapewne chciałby mieć taki komfort. Móc czekać na zbiegi okoliczności...

Ja uważam, że ten komfort jest zupełnie wewnętrzny. To jest coś co zinternalizowałem sobie z uczelni. Że muszę pracować projektem, że muszę coś doręczać na czas, że muszę budować aktywnie swoją karierę i zajmować się komunikacją tego wszystkiego. Mój szef jest ponad 70-letnim animatorem kultury, który postanowił przeprowadzić się na koniec świata i po prostu robić im kulturę. Mieliśmy latem taką rozmowę, bardzo osobistą. Powiedziałem mu, że czuję się kiepski w tym co robię. A w najlepszym razie przeciętny. I że w sumie nie wiem czemu on mnie tam trzyma. Minęło półtora roku, rysuje się jakiś portret społeczności, ale to się nie klei – wiesz, rodzaj takiego dołka tuż przed przełomem.

Fot. Michał Siarek

I on mi powiedział, że w gruncie rzeczy nie ma znaczenia, czy ja to będę robił zajebiście, czy przeciętnie, czy kiepsko. Jeżeli robię to dla nich, dla tej lokalnej społeczności i mam z nimi bezpośredni kontakt, to z jego punktu widzenia wnoszę jakąś wartość. I żebym się nie zadręczał tym, że nie jestem gdzieś daleko w świecie, że kariera mi się nie rozwija tak szybko jak bym chciał. Myślenie o swojej karierze, w ten sposób, że musisz coś wykonać i coś oddać, jest też bardzo blokujące. Pamietam to ze szkoły i pamiętam, że wpadłem w taki rytm – jeżdżenie na festiwale, pokazywanie prac, szukanie kontaktów i możliwości. To jest taki business-in-your-face.

Po prostu przestałem się nad tym zastanawiać. Robię zdjęcia takie, jakie bym chciał zobaczyć. Opowiadam w sposób, jaki ja bym chciał usłyszeć. Sam jestem sobie publicznością. Mam mecenasa — muzeum — który pozwala mi pracować tak jak czuję, i to mi daje spokój.

Nie chcesz już być artystą galeryjnym?

A myślisz, że to że chcę, sprawi, że nim będę?

Trzeba się jednak trochę postarać. Trzy lata temu bardzo chciałeś być takim „selfmade-manem”

Byłem tym zachłyśnięty, przyjąłem to za pewnik, że tak trzeba. I właśnie mit selfmade-mana jest najbardziej przejętym z zachodniej etyki - lub braku etyki pracy. To nie jest tak, że ja odkładam łyżkę i teraz będę tylko filmował przyrodę. Ktoś ze znajomych powiedział mi nawet, że jestem już starym dziadem, bo żeby zabierać się za filmowanie przyrody, trzeba być albo bardzo bogatym, albo bardzo zblazowanym (śmiech).

Zobacz jak ze światłem pracuje Olafur Eliason czy Andy Goldsworthy z nietrwałymi strukturami. Zaczynam oswajać się z myślą, że jest kilka abstrakcji, jak nasze relacje ze zwierzętami, czy mitologie w najszerszym sensie, które interesują mnie najbardziej i szukam sposobu, żeby z tym zostać. Na przykład w Gamviku dużo toczy się wokół percepcji swiatła i/lub jego braku. Zrobiłem tu już sporo zdjęć opisowych, i chociaż teraz skręcam w inną stronę, to widzę pewną ciągłość z perspektywy czasu.

Fot. Michał Siarek

Otworzyłem się na myślenie, żeby pokazywać jak to się czuje, a nie jak wygląda. To włącza nowe elementy, eksperymenty ze światłem. To spora rewolucja dla mnie, bo zawsze myślałem o sobie w kategoriach fotografa dokumentalisty. Teraz w końcu czuję, że nie potrzebuję tego dookreślenia, przyjętego samu dla siebie jako poręcz, bo używam takiej poetyki jaka pasuje do opowieści, które są zakorzenione w faktach i chociaż nie konfabuluję, to zostawiam sobie więcej miejsca na metaforę, eksperyment i osobistą relację. Na co wcześniej nie chciałem sobie pozwolić.

Skoro mowa o narzędziach. Fotografujesz jeszcze analogowym dużym formatem?

Nie, nie używam już w ogóle negatywu. Fujifilm GFX 100S daje mi wszystko czego potrzebuję. Porównywałem 1:1 skany z Imacona 4x5 i GFX wygrał, jeśli chodzi o jakość obrazu i łatwość pracy. Jeśli nie skanujesz negatywu bębnowo, to nie ma porównania. GFX daje Ci mnóstwo informacji. Możesz mu zaufać, skupić się na fotografowaniu. Wiesz, że te szczegóły tam będą, że będzie ostro. 16-bitowy zapis pozwala też na dużo więcej w edycji.

Pracujesz teraz na GFX 100S. Wcześniej na GFX 50R i 50S. Widzisz różnicę w jakości obrazu między sensorami 50 i 100 Mp?

Na początku uważałem, że nie potrzebuję takiej rozdzielczości. Dopiero później zdałem sobie sprawę jak bardzo wpływa to na tonalność i szczegółowość po skalowaniu obrazu. Natomiast jeśli chodzi o czułość – tu zmieniło się bardzo dużo. GFX 50R w warunkach słabego światła północy powyżej ISO 800 był już dosyć ziarnisty, tutaj ustawiam ISO 12800 i nie czuję bólu. Jeśli to nie jest bardzo ciemne zdjęcie, które będziesz mocno wyciągał, nadal jest OK.

W torbie fotografa:
Fujifilm GFX 100S - pierwsze wrażenia i zdjęcia przykładowe [RAW]

Średnioformatowe 100 milionów w poręcznym i szybkim body? Brzmi jak spełnienie marzeń niejednego fotografa. Taki aparat w końcu powstał, a my mieliśmy go już w rękach! [Czytaj więcej]
Fujifilm GFX 50R - test aparatu

Najbardziej przystępny cenowo cyfrowy średni format z pewnością zwrócił uwagę tych, którym pełna klatka przestaje już wystarczać. Czy bardziej mobilna i kompaktowa wersja modelu 50S spełni oczekiwania wymagających zawodowców? [Czytaj więcej]

Ale szum jest też bardzo przyjemny dla oka. Nawet gdy filmujesz przy ISO 12800. Oczywiście jest widoczny, ale przyjemny. Zaskoczeniem było dla mnie to, jak mocno przesunęła się granica. Poza tym od ISO 640 do 6400 ten aparat można nazwać „ISOless”. Szum jest taki sam, a właściwie go nie ma, przy zbalansowanych warunkach. Nieznacznie zmniejsza się rozpiętość tonów, ale sama szczegółowość zależy od stosunku sygnału (światła) do zakłóceń (podbicia napięcia).

GFX 50R używałeś też jako przystawki do aparatu wielkoformatowego z obiektywem Fujinon. GFX 100 też podpinasz do miecha?

Nie, to się ostatecznie okazało tutaj niepraktyczne z wielu względów. Teraz używam obiektywów z korekcją perspektywy. Generalnie mam kilka przemyśleń technologicznych na temat tego jak można go wykorzystać. Ja potrzebuję podwójnego shifta, tak by móc prostować perspektywę, ale też przesunąć prawo/lewo, co jest typowe dla ławy optycznej wielkiego formatu. W zwykłym obiektywie nie jest to możliwe, dlatego poszedłem w dodatkowy adapter shift. Ciekawe jest też to, że niektórych obiektywów tilt-shift można używać z telekonwerterami przy minimalnej stracie jakości, sprawdziłem to.

Dużo wybrzydzam w optyce, żeby uzyskać coś konkretnego. Adaptowalność GFX-a w zależności od oczekiwań co do rysunku to jest mocny atut, i to na pewno ma znaczenie dla filmowców. Z co dziwniejszych narzędzi, do zadania z lisem polarnym po pewnych eksperymentach udało mi się zmontować w pełni współpracujący z GFX-em ultra zoom, 1200 mm na długim końcu, który ma imponującą charakterystykę na obu końcach. Body wspiera zmotoryzowanym pierścień MF (power focus), więc mogę wygodnie panoramować podążając z ostrością za obiektem, bez follow focusa. Jest wielki i ciężki, ale kryje tę matrycę bez winiety, współpracuje ze stabilizacją.

Fot. Michał Siarek

No właśnie, we wcześniejszych generacjach GFX nie miałeś stabilizacji. Przydaje się?

Na początku byłem sceptyczny, bo bałem się, że ją uszkodzę, np. od wibracji na skuterze śnieżnym. Ale w praktyce jest naprawdę bardzo wydajna, i przy zdjęciach i przy filmowaniu. Zacząłem jej intensywnie używać. Do niedawna byłem zdania, że 50R jest najlepszym aparatem wśród GFX. Oczywiście nadal uważam, że ma potencjał na klasyka, tak jak X100, który się nie zestarzeje. 50R jest aparatem fotograficznym, GFX 100S jest koniem roboczym, to aparat, z którym można zrobić wszystko i potrzeba trochę dyscypliny.

Pokażę Ci zdjęcie, które jest dobrym przykładem wykorzystania i rozdzielczości i stabilizacji obrazu. Gdybyś chciał zrobić je czymś innym, musiałbyś się zdecydowanie zbliżyć. To jest zdjęcie zrobione z ok. 1,5 km. GFX rejestruje zdjęcie, z którego zrobię 3-metrowy wydruk a wieś będzie nadal dobrze widoczna. Mogę pracować detalem, tak jakbym fotografował wielkim formatem. Mogę zaufać, pamiętając, że to narzędzie ma swój ciężar gatunkowy.

W 50R było blisko, ale jeszcze nie mogłem sobie na to pozwolić. Tu przy 100% nadal mam bardzo dużo informacji. A stabilizacja sprawia, że pomimo tak dużej rozdzielczości robię nieporuszone, szczegółowe zdjęcia nawet z długą ogniskową. 50R był podatny na wszelkie drgania i poruszenia. A ze względu na duży fizyczny rozmiar matrycy musisz brać pod uwagę też wiele ruchów kątowych.

Fot. Michał Siarek

Mnie po kilku dniach z tym aparatem najbardziej zaskoczyło to, jak szybko zapomniałem, że to średni format. Jest niemal tak samo szybki jak inne bezlusterkowce Fujifilm.

Przy czym musisz mentalnie przestawić się na to, że robisz zdjęcie w wysokiej rozdzielczości. Że tych informacji i szczegółów będzie dużo, a ten plik będzie ciężki. Musisz też być świadomy, że ten aparat będzie mnożył koszta. Prawdopodobnie będziesz potrzebować nowych kart pamięci, większych dysków i szybszego komputera.

A jak radzi sobie w tak surowym klimacie?

Udało mi się go zamrozi! Tak, że był faktycznie skuty lodem, ale nic mu się nie stało. Jeśli chodzi o pracę w niskich temperaturach i w warunkach dużej wilgotności nie mogę powiedzieć złego słowa. Podobnie o zasilaniu. Mimo, że ten nowy akumulator powinien być mniej wydajny, przynajmniej patrząc na pojemność, zachowuje się całkiem nieźle. I to pomimo tego, że prądu potrzebuje na pewno więcej – bo właśnie stabilizacja, lepszy wizjer itd. Natomiast dużą zaletą jest to, że ma obniżone napięcie, bo daje się łatwo ładować przez USB-C. I jest dużo akcesoriów, którymi możesz to zrobić, w starszych modelach takiej możliwości praktycznie nie było. Na rynku była jedna ładowarka, która była przy tym bardzo niestabilna.

Starszy akumulator lepiej wypadał podczas długich ekspozycji – mogłem zrobić trzy-cztery godzinne ekspozycje. Ale coś za coś, te akumulatory mogę szybko i wygodnie naładować. Poza tym to ten sam akumulator co w X-T4, co jest szalenie wygodne, bo masz zunifikowane zasilanie między wszystkimi aparatami, których używasz.

Fot. Michał Siarek

A co z optyką? Właśnie sprawdziłem, nie wiadomo kiedy „szklarnia” rozrosła się do 11 modeli. Z których korzystasz najczęściej?

Na początku miałem GF 32-64 mm f/4 R LM WR, ale był dla mnie za szeroki i za krótki. Ten model nie miał też stabilizacji optycznej. Po wypadku z 32-64 mm na czas naprawy dostałem GF 45-100 mm f/4 R LM OIS WR i okazało się, że połączenie stabilizacji w obiektywie ze stabilizacją w korpusie daje mi ogromny komfort. Poza tym jest takim all-rouderem, który załatwia mi większość tematów i w krajobrazie i w portrecie.

Brakowało mi przedziału właśnie 80-100 mm. To też bardzo szybka, uszczelniona i odporna mechanicznie konstrukcja. Nic z niego nie wystaje i nie wysuwa się, dla mnie to ważne. Jest tu też inny detal, wszystkie moje obiektywy mają pierścień o średnicy 82 mm. To dużo ułatwia z filtrami i długą miechową osłoną, której używam przy opadach.

Największym zaskoczeniem było to, że nie potrzebuję żadnych stałek. Gdy zacząłem porównywać zoomy ze stałkami, okazało się że nie widzę żadnej różnicy. Co oczywiście świadczy tylko na korzyść zoomów. Czekam na zapowiedziany obiektyw Tilt-Shift.

Na koniec powiedz coś więcej o gazecie nad którą w tej chwili pracujesz. Jak będzie wyglądała?

Gazeta będzie miała ok. 80 stron, format ok. A3, wydrukowana na typowo gazetowym papierze. Ma mieć klasyczną formę: będzie list od redaktora, przysłowiowa krzyżówka, wzór swetra. Tytuł gazety to „Nie chcę się chwalić, ale jestem z Gamviku”, tylko w 3 językach. Tytuł to zresztą zabawna historia. Mieszkańcy mieli kiedyś konkurs na swetry i ktoś sobie wydziergał sweter z takim właśnie hasłem. Teraz wzór do dziergania będzie dodany do gazety, żeby każdy mógł sobie taki zrobić. Będą też przydatne informacje, np. jak zachowywać się w konwoju – dla kogoś kto przyjeżdża z zewnątrz wiedza jak nie dać się zasypać jest bardzo istotna.

Fot. Michał Siarek

Wiesz, że to ma potencjał na publikację konkursową? Spokojnie mógłbyś zgłosić gazetę np. do Fotograficznej Publikacji Roku albo naszego Plebiscytu.

Właśnie ja chyba nie jestem zainteresowany zgłaszaniem tego na konkursy. Nie wiemy nawet czy chcemy to sprzedawać. Być może, żeby ją dostać, ktoś będzie musiał Ci ją wysłać z Gamviku. Wszyscy wchodzą teraz w szerokie dystrybucje, NFT itd. A my myślimy o tym trochę na przekór, że to będzie bardzo lokalne, ale nie jesteśmy jeszcze pewni ostatecznych rozwiązań.

Kiedy się ukaże?

Miała być gotowa za dwa tygodnie, ale właśnie zapadła decyzja, że premierę robimy dopiero w lipcu. Będziemy to mieli zamknięte w ciągu miesiąca. Ale z publikacją jeszcze się wstrzymamy. Natomiast ja już zaczynam pracę nad własną książką.

Powodzenia! Dziękuję za rozmowę!

Skopiuj link

Autor: Maciej Zieliński

Redaktor naczelny serwisu fotopolis.pl i kwartalnika Digital Camera Polska – wielki fan fotografii natychmiastowej, dokumentalnej i podróżniczego street-photo. Lubi małe dyskretne aparaty, kolekcjonuje albumy i książki fotograficzne.

Komentarze
Więcej w kategorii: Wywiady
Maciej Taichman: "Jestem uzależniony od tworzenia obrazu i nie umiem od tego odejść. Parę razy nawet próbowałem."
Maciej Taichman: "Jestem uzależniony od tworzenia obrazu i nie umiem od tego odejść. Parę razy...
O poszukiwaniu sprzętu idealnego, pogoni za jakością, współczesnych realiach rynkowych i o tym czy średni format może zastąpić profesjonalną kamerę filmową, rozmawiamy z Maciejem Taichmanem -...
51
Viviane Sassen: "Kiedy fotografuję, jestem naprawdę tu i teraz"
Viviane Sassen: "Kiedy fotografuję, jestem naprawdę tu i teraz"
O jej najnowszej retrospektywie, stagnacji i rozwoju na fotograficznej drodze, a także o tym, co irytuje ją w branży modowej, rozmawiamy z jedną z najważniejszych współczesnych artystek...
22
Odnaleźć piękno w fotografii wnętrz. Jak PION Studio zbudowało swoją pozycję na światowym rynku
Odnaleźć piękno w fotografii wnętrz. Jak PION Studio zbudowało swoją pozycję na światowym rynku
Fotografował dla Hermèsa, Amour, NOBU, PURO i innych luksusowych marek oraz hoteli. O ciemnych i jasnych stronach tej branży, ulubionych aparatach oraz kulturze pracy w Polsce i na świecie...
23
Powiązane artykuły
Wczytaj więcej (4)