Branża
Rankin zamyka swoją agencję - powodem AI i zmieniający się rynek
- Nie jestem fotografem ślubnym, ale nim jestem. Ale nim nie jestem, jeżeli rozumiecie, co mam na myśli - rozpoczyna jeden z wywiadów Brytyjczyk. Przełamywanie schematów stało się jego fotograficzną specjalnością. Podczas ceremonii, w których uczestniczy, obraca obiektyw w przeciwną stronę niż uczyniliby to jego koledzy po fachu. Dzięki temu odziera śluby z lukrowanej otoczki i pokazuje je takimi, jakimi są w istocie, czyli - według definicji Martina Parra - „komicznymi spotkaniami rodzinnymi ze zbyt dużą ilością trunków i szalonych wydarzeń”. Skrajnie dokumentalny, ironiczny styl wypracowany podczas ślubnej działalności Weldon z powodzeniem przeszczepia na grunt innych projektów. Gdzie byłby dzisiaj jako twórca, gdyby na kilku życiowych skrzyżowaniach skręcił w inną stronę?
fot. Ian Weldon
Historia Iana Weldona zaczyna się inaczej niż byśmy się spodziewali. Urodzony w angielskim Durham, po ukończeniu szkoły zaciąga się do wojska. Pracuje jako mleczarz, sprzedaje szyby, jest długodystansowym kierowcą ciężarówek, śpiewa w zespole. Szuka. Zainteresowany szeroko pojmowaną sztuką, postanawia zająć się fotografią. „Uważałem, że to fajnie brzmi” - napisze później w notce biograficznej na swojej stronie internetowej.
Zapisuje się do college’u i otwiera własne studio: na tle pomalowanej na biało ściany na tyłach domu ówczesnej partnerki przez pięć lat robi proste zdjęcia rodzinne i portretowe, ale i ta działalność w końcu go nuży. Równocześnie czyta o teorii i historii fotografii, ogląda prace klasyków; coraz bardziej pochłania go dokument. Fotografia ślubna, w której postanawia spróbować swoich sił, początkowo ma być wyłącznie sposobem na zapewnienie finansowego komfortu, który pozwoli na realizację innych projektów.
fot. Ian Weldon
Podejście Iana zmienia się stopniowo. - Kiedy zacząłem zagłębiać się w tematykę ślubów, okazało się, że one same mogą stać się przedmiotem projektu - opowiada. Warunek był jeden: postawić weto baśniowej, wyidealizowanej estetyce, zerwać ze wtłaczaniem każdej ceremonii w najpopularniejszy w danym momencie szablon. Perspektywa dokumentalisty, którą przyjmuje Brytyjczyk, pozwala na przedstawienie ślubu jako wydarzenia o unikalnym charakterze, osobną historię zbudowaną z autentycznych - i zarazem uniwersalnych - gestów, emocji, fragmentów prawdziwego życia.
fot. Ian Weldon
fot. Ian Weldon
Oczywiście kpiące spojrzenie Weldona nie przemawia do wszystkich klientów i twórca ma tego świadomość. - Być może moja ślubna działalność wznieci w fotografach ideę, że nie musimy podporządkowywać się i działać w obrębie przyjętych granic. I tak, być może przekona do tego również niektóre pary przygotowujące się do małżeństwa - odpowiada zapytany o to, czy jego prace mają szansę wpłynąć na postrzeganie tej gałęzi fotograficznej twórczości. - Sam przemysł ślubny jednak nigdy się nie zmieni, zawsze będzie podążał za popularnymi trendami: od kroju sukni, przez paletę barw i lokacje, po styl robienia zdjęć. Ja po prostu podchodzę do tego wszystkiego w sposób, który wydaje mi się właściwy - dodaje.
O tym, że jego strategia okazała się więcej niż słuszna, Ian przekonał się, gdy pewnego dnia w słuchawce telefonu usłyszał głos… Martina Parra. Wcześniej bezskutecznie pukał do drzwi różnych galerii, wciąż spotykając się z milczeniem lub odmową. Parr, mistrz ironicznego dokumentalizmu, dostrzegł w fotografii Weldona nową jakość. Owocem ich współpracy stały się wystawa i książka - obie firmowane przekornym tytułem: „I Am Not A Wedding Photographer” (2019). Komentując prace młodszego kolegi, Martin Parr stwierdził: Jeżeli spojrzycie na jego materiały promocyjne, zauważycie, że Ian lansuje się hasłem mówiącym o tym, że nie jest fotografem ślubnym. Wiem, co ma na myśli, niemniej tym sprytnym sloganem wprowadza nas błąd, bo jest najprawdziwszym fotografem ślubnym, jakiego kiedykolwiek spotkałem.
fot. Ian Weldon
Wystawa i książka odbiły się w świecie szerokim echem. Dwa lata później Ian opowiada, że chociaż same w sobie nigdy nie stanowiły jego głównego celu, cieszy go to, jak zostały wówczas przyjęte. - Wszystko to trochę mnie zaskoczyło - podsumowuje. Sukces, jak się okazało, otworzył przed nim kilkoro nowych drzwi.
- Lubię realizować zlecenia komercyjne podobnie jak własne projekty, włączając w to śluby. Wszystkie stanowią przestrzeń do eksploracji, szukania nowych rozwiązań, nauki. Poza tym to miłe, kiedy ktoś od czasu do czasu ci za coś zapłaci - mówi Weldon. Rozgłos towarzyszący wystawie i książce przyciągnął do niego dyrektorów artystycznych dużych firm. To na zlecenie jednej z nich brytyjski fotograf podjął się pozornie karkołomnego zadania: wybrał się na ślub uzbrojony wyłącznie w smartfon. - Myślę, że powinniśmy sięgać po medium naszych czasów i nie poddawać się nadmiernej nostalgii. Uważam, że w ten sposób dokument ściślej przystaje do rzeczywistości - twierdzi, porównując skok popularności fotografii smartfonowej do rewolucji, jaka w końcu XIX wieku wiązała się z wprowadzeniem do powszechnego użytku aparatów Kodaka („Ty naciskasz guzik, my robimy resztę”).
fot. Ian Weldon
Jego zdaniem w przyszłości po telefon sięgała będzie coraz większa liczba zawodowych fotografów i filmowców. Sam Brytyjczyk na co dzień wybiera poręczne bezlusterkowce. Fotografuje w kolorze, odrzucając czarnobiel jako „zbyt abstrakcyjną”.
Równolegle z działalnością ślubną Ian Weldon zajmuje się fotograficzną eksploracją innych „zakątków” rodzimej kultury. W centrum jego zainteresowania znajduje się brytyjski homo ludens. Pierwszy z projektów Anglika, „Festival”, to opowieść o fenomenie wielkich imprez muzycznych (rozpiętość gatunkowa jest spora: od muzyki country, przez disco, po klasycznego rock’n’rolla z lat 50.) i ich uczestnikach, „ludziach z różnych środowisk, którzy przyjeżdżają, żeby spędzić razem weekend, zapłacić za możliwość nocowania na polu, wypić nadmierne ilości zbyt drogiego alkoholu, zjeść marne jedzenie za śmiesznie wygórowaną cenę, przemoknąć i poczuć się jak hipisi przez kilka dni” - czytamy na stronie internetowej dokumentalisty. Jako fotograf festiwalowy Ian dostaje od organizatorów wolną rękę i możliwość obserwacji najważniejszego: wydarzeń, które mają miejsce poza sceną, wśród tłumu.
fot. Ian Weldon
fot. Ian Weldon
Realizowany w nieco mniejszej skali „Down the Club” poświęcony jest jednemu z brytyjskich klubów robotniczych (working men’s club) - miejsc, które powstawały w dzielnicach przemysłowych już w XIX wieku, pełniąc funkcję przestrzeni do integracji i rekreacji. W mieszczącym się niedaleko domu Weldona „The Clav” regularnie odbywają się koncerty, potańcówki i przyjęcia, ale sam klub z roku na rok zrzesza coraz mniejszą liczbę członków. - Nie wiążę z projektem żadnych planów poza tym, by stworzyć dokument przestrzeni i związanych z nią ludzi, zanim znikną - mówi fotograf.
fot. Ian Weldon
fot. Ian Weldon
To również w klubie robotniczym Ian po raz pierwszy sfotografował zawody kulturystyczne. - Byłem na siłowni, gdy jeden z trenerów wspomniał, że właśnie przygotowuje swoją dziewczynę do debiutanckiego konkursu - opowiada. Zaintrygowany ideą kulturystyki, dyscypliny - jak pisze - „zarazem śmiertelnie poważnej i zupełnie absurdalnej - w najlepszym znaczeniu tego słowa”, Weldon skorzystał z okazji. W cyklu pod tytułem „The Hench” odsłania kulisy zawodów i opowiada o ich bohaterach. - Odkryłem, że to społeczność, który naprawdę wzajemnie się wspiera i dzieli refleksjami. - Rozmawiając z zawodnikami, dowiedziałem się, że wielu z nich ma za sobą ciężkie doświadczenia, problemy psychiczne, urazy, które udało im się zwyciężyć właśnie dzięki kulturystyce.
Podobnie jak wielu jego kolegów po fachu, Ian Weldon musiał odnaleźć się w nowej rzeczywistości kryzysu pandemicznego. Na półkę trafiły rozpoczęte projekty. - Od początku 2020 roku, gdy uderzyła w nas pierwsza fala covidu, nie miałem pracy w ogóle. Wszystkie śluby odwołano, zlecenia komercyjne zamrożono - mówi. W wolnym czasie wrócił do dawnej muzycznej pasji i gry na fortepianie („to kolejna interesująca podróż, chociaż nie zanosi się na to, bym w najbliższej przyszłości wystąpił w Madison Square Garden”), zajął się także nauką filmowania i montażu („mam kilka pomysłów na krótkometrażowe filmy”).
fot. Ian Weldon
fot. Ian Weldon
W tym miejscu warto wspomnieć o jeszcze jednej sferze przed- i pandemicznej działalności Brytyjczyka: podcaście poświęconym historycznej i współczesnej fotografii, który nagrywa od 2018 roku. Weldon powtarza, że studiowanie twórczości inspirujących go artystów - Martina Parra, Bruce’a Gildena, Duane’a Michalsa, Sarah Moon, Marka Cohena, Saula Leitera, Freda Herzoga, Eve Arnold, Juliusa Shulmana i wielu innych - wywarło na niego ogromny wpływ.
- Nie chodzi o ich fotografie, ale o myśl, że do każdego zagadnienia możesz podchodzić na swój własny sposób. To było dla mnie objawieniem, bo znaczyło, że mogę sfotografować wszystko - tłumaczy. - Kiedy zainteresowałem się fotografami i ideami, którymi się kierują, zacząłem odkrywać, gdzie te idee mają swoje źródło. W rezultacie otworzył się przede mną świat sztuki i filozofii, który zmienił mnie na zawsze.
Teraz, w 2021 roku, Ian coraz śmielej wspomina o kontynuacji przerwanych cykli, zdradzając, że właśnie pracuje nad książką podsumowującą projekt „Down the Club”. A co z fotografią ślubną? - Ludzie wciąż się żenią i nie wszyscy pragną zrobić to zgodnie z aktualnym trendem czy w bajkowym stylu - odpowiada. - Mam nadzieję, że będzie tak jeszcze przez długi czas. Może za dziesięć lat lub więcej pojawi się także tom drugi książki „I Am Not a Wedding Photographer”.
Więcej informacji na temat Iana Weldona i jego twórczości: ianweldon.com | instagram.com/ianjweldon | outerfocuspodcast.com