Jeśli na dzisiejszym rynku fotograficznym jest coś, na co można by narzekać, to fakt, że stał się nieco nudny. Dziś nawet korpusy stricte amatorskie są w stanie spełnić większość zachcianek fotografów, a żeby dostrzec błędy optyki musimy posiłkować się testami numerycznymi. Wraz z coraz większą specjalizacją producenci odnaleźli pasujące im (i użytkownikom) formuły i coraz mniej chętnie eksperymentują z odważnymi ideami.
Najbardziej oryginalne podejście do tematu oferują dziś prawdopodobnie producenci smartfonów, ale to z kolei podejście bardzo odmienne, ciągle nieco niedojrzałe i nierozumiejące wielu potrzeb fotograficznych, a przede wszystkim nierozerwalnie związane z akcesorium, od którego coraz częściej próbujemy uciekać.
Nic dziwnego, że młodsi twórcy remedium poszukują w aparatach analogowych, a ostatnio także w prostych kompaktach z początków ery cyfrowej, z których wypalone flashem zdjęcia doskonale wpisują się w estetykę romantyzowanych obecnie lat 2000. A może da się jednocześnie zjeść ciastko i mieć ciastko?
Fujifilm X-Half to unikalny aparat, który z jednej strony chcę zastąpić analoga, a z drugiej załapać się na trend popularności cyfrowych aparatów typu point and shoot. Z trzeciej - celuje także w estetów, którzy oczarowani są wzornictwem takich modeli, jak Fujifilm X100VI czy GFX100RF. A przy tym wszystkim chce być na tyle małym, by stać się równie mobilnym, co smartfon.
Nowy X-Half to więc konstrukcja, która stara się być wszystkim po trochu. Czy jednak, jak mówi popularne powiedzenie, gdy coś jest do wszystkiego, to jest również do niczego? I czy nowy kompakt jest w stanie uzasadnić wysoką cenę startową na poziomie 3400 zł? Na te i inne pytania odpowiadam po kilku tygodniach spędzonych z nowym aparatem.
Konstrukcja, czyli miks zalet i… miękkiego plastiku
Nowy kompakt Fujifilm to aparat, którego konstrukcja stanowi integralny element i główny punkt całej przyświecającej mu idei. Producent ewidentnie chciał, by X-half miał podobnie niezobowiązujący feeling, co proste analogowe kompakty z lat 90. czy starsze półklatkowe konstrukcje pokroju aparatu Olympus Trip, do których zresztą nawiązuje nazwą i sposobem fotografowania (o tym dalej).
Po otwarciu pudełka naszym oczom ukazuje się więc fantastycznie kompaktowa i urokliwa konstrukcja, którą od razu chce się wziąć do ręki. Wszyscy, którym pokazywałem aparat momentalnie byli zachwyceni jego formą.
Fujifilm X-Half świetnie leży w ręce i jest na tyle mały, że bez problemu mieści się do kieszeni spodni. A do tego wygląda naprawdę świetnie, imitując wygląd analogowych aparatów dalmierzowych i nawiazując do popularnych kompaktów premium z serii X100.
Niestety świetne pierwsze wrażenie dość szybko pryska. Choć aparat waży wystarczająco dużo (240 g), by nie sprawiać wrażenia zabawki, to dość szybko odkryjemy dosyć niską jakość materiałów użytych do jego wykonania.
Obudowa to w większości tworzywo. I choć współczesne konstrukcje nie raz pokazywały nam, że nie powinniśmy mieć uprzedzeń do produkowanych obecnie kompozytów polimerowych, w tym wypadku to niestety zwykły, miękki plastik, na którym dość szybko będą pojawiać się ślady zużycia.
Aparat, który trafił do naszej redakcji to sampel przedprodukcyjny, który przeszedł już przez kilka rąk. Tak czy inaczej z zaskoczeniem zauważyłem, że jego obudowa była już w kilku miejscach poobłupywana, ukazując przeciętną odporność lakieru i samej konstrukcji. Nieco porysowany był również sam ekran.
Po paru dniach zauważyłem też, że na wewnętrznej stronie okienka wizjera zbierają się drobinki kurzu. A bierzmy pod uwagę, że aparat pokazany został dopiero pod koniec maja - konstrukcja nie miała więc jeszcze szans zmierzyć się z bardziej intensywnym użyciem.

Jeżeli chodzi o samą jakość wykonania, wrażenia nie są więc najlepsze. Prawdę mówiąc, w tym pułapie cenowym aparat spokojnie mógłby (a nawet powinien) oferować metalową obudowę - nawet jeśli miałoby być to proste aluminium. A jeśli nie, to chociaż sztywniejszy plastik, który nie ugniata się po zetknięciu z jakimkolwiek twardszym materiałem (korpus można zarysować stukając w niego metalowym długopisem).
Podstawowym pytaniem jest jednak to, czy w jakikolwiek sposób wpływa to wszystko na wytrzymałość aparatu. Prawdę mówiąc, pomimo niskiej jakości materiałów, nie uważam, by aparat było łatwo uszkodzić. Cała konstrukcja jest dobrze spasowana, nie trzeszczy, a ruchome elementy nie budzą większych obaw o uszkodzenia mechaniczne. Wypustka pierścienia przysłony co prawda ugina się pod palcem, ale żeby ją wyłamać naprawdę trzeba by się postarać. Wszystko sprowadza się tu więc do kwestii wizualnych.
Możemy spodziewać się, że korpus w dość krótkim czasie stanie się mocniej poprzecierany i poobijany. Być może nawet doda mu to atrakcyjności (kto nie kocha poprzecieranych analogowych aparatów?). Należy jedynie liczyć się z faktem, że body raczej nie należy do zbyt szczelnych. Wnioskując po paprochach w wizjerze, radziłbym ostrożnie obchodzić się z nim w miejscach o większym zapyleniu czy plaży i stronił od używania w deszczu czy miejscach o bardzo wysokiej wilgotności.
Oprócz tego, w zakresie konstrukcji mamy kilka kwestii spornych, z których największą wydaje mi się brak gorącej stopki oraz flash bazujący na diodzie LED. LED-owe flashe charakteryzują się przeciętną wydajnością, o czym doskonale wiedzą użytkownicy smartfonów.
I choć lampa X-Halfa jest stosunkowo duża i pozwala względnie skutecznie fotografować na odległości „imprezowe” przy słabym świetle, to jednak nie ma porównania z tradycyjnymi ksenonowymi flashami starszych kompaktów, które bez trudu wypełniały światłem całe pomieszczenie, potrafiły doświetlać sceny w ciągu dniu i skutecznie zamrażały w ruchu znajomego, który podczas imprezy akurat postanowił zrobić salto (a przy tym powodowały u fotografowanych kilkusekundową ślepotę).
Sprawę mogłaby załatwić gorąca stopka (dziś na rynku nie brakuje kompaktowych i niedrogich zewnętrznych lamp błyskowych), ale niestety producent postanowił umieścić w aparacie stopkę pasywną i naprawdę nie wiem, jaką funkcję - poza estetyczną - ma ona tutaj pełnić. Powiecie, że przecież można np. zamocować na niej mikrofon? Niestety obejdziecie się smakiem, bo choć w zestawie znajdziemy adapter UBS-C - mini Jack, to zamiast do podłączania mikrofonu posłuży on do podłączenia... słuchawek. Jaki był tutaj zamysł? Tego niestety nie potrafię rozszyfrować.
Tym samym aparat traci szansę, by przyciągnąć użytkowników, którzy mogliby użyć go np. do nagrywania instagramowych rolek. Plusem jest co prawda fakt, że dioda LED oferuje stałe światło podczas filmowania, ale ze względu na kiepskiej jakości wbudowany mikrofon oraz brak stabilizacji i większej kontroli nad ekspozycją raczej nikt nie przesiądzie się na X-halfa ze smartfona.
Fotografowanie i jakość zdjęć
Przejdźmy jednak do rzeczy najważniejszej, czyli tego, na co pozwala nam aparat. Główną i największa różnicą pomiędzy doskonałą większością aparatów na rynku jest fakt, że matryca (względnie duży sensor w rozmiarze 1") zostałą tu umieszczona pionowo i to pion jest standardowym formatem kadrowania.
To rozwiązanie inspirowane analogowymi aparatami półklatkowymi, które mając na celu oszczędność, na jednej rolce filmu pozwalały naświetlić 72 zdjęcia, dzieląc standardową klatkę formatu 35 mm na dwa pionowe kadry. W przypadku cyfry nie ma to żadnego praktycznego uzasadnienia, ale nie jest to również decyzją podjęta bez celu.

Biorąc pod uwagę, że większość zdjęć smartfonami wykonujemy dziś w pionie i to właśnie pionowy format faworyzowany jest w mediach społecznościowych, taka a nie inna konstrukcja aparatu sprawia, że otrzymamy większy odsetek zdjęć nadających się do publikacji w naszych kanałach. W końcu, to także przyjemna odskocznia od tego, do czego przyzwyczaiły nas aparaty cyfrowe i pewna forma zabawy. A jeśli potrzebujemy poziomu, wystarczy przecież jedynie obrócić aparat. (Szkoda jedynie, że aparat nie rozpoznaje orientacji i również zdjęcia poziome zapisuje jako piony, co wymaga późniejszego obracania.)
W kadrowaniu, poza ekranem pomaga nam prosty wizjer optyczny. To celownik bardzo podstawowy, nie wyświetlający żadnych informacji, ani nawet ramek kadrowania, ale o dziwo pozwalający na skuteczne skadrowanie zdjęcia.

Efekt paralaksy, spowodowany tym, że wizjer i obiektyw nie są umieszczone w jednej płaszczyźnie, praktycznie tu nie występuje. Z pewnością więc wizjer jest pod tym względem odpowiednio skorygowany.
Jeżeli chodzi o samo fotografowanie, w przypadku X-halfa mamy do wyboru dwa sposoby pracy z aparatem. Standardowy, w którym możemy swobodnie przełączać się po ustawieniach i korzystać z trybów preselekcji oraz tryb „Film Mode” imitujący fotografowanie aparatem analogowym.
W przypadku tego pierwszego, cały proces nie różni się zanadto od innych aparatów na rynku. Z tą różnicą, że z racji mocno ograniczonej ergonomii, większości nastaw dokonujemy za pomocą ekranu dotykowego, gdzie przeciągniecie palcem w konkretnym kierunku aktywuje konkretne zakładki menu i ustawień. W tym miejscu warto wspomnieć o uroczym rozwiązaniu w postaci bocznego paska dotykowego, służącego do szybkiej zmiany aktualnie używanej symulacji filmu.
Wygląda to bardzo oryginalnie i okazuje się naprawdę praktyczne, zachęcając nas do zabawy z profilami kolorystycznymi. Z pewnością ustawieniami tymi bawiłem się tutaj więcej, niż w przypadku innych aparatów Fujifilm.
Jeżeli chodzi o resztę obsługi, trudno się do czegoś przyczepić, choć wspomniana ograniczona ergonomia znacznie utrudnia szybkie dostrajanie ustawień w trybach manualnych lub półautomatycznych. Z pewnością szybko przerzucimy się więc na tryb Program Auto, który w większości sytuacji zaoferuje nam najbardziej optymalne rezultaty, sprowadzając naszą kontrolę do regulacji ekspozycji przy pomocy górnego pokrętła. Działa to dobrze i biorąc pod uwagę to, co ma do zaoferowania aparat, raczej nie ma większego sensu zajmować sobie głowę ustawieniami manualnymi.
W standardowym trybie fotografowania możemy także skorzystać z funkcji dyptyku, gdzie wykonane po sobie (lub wybrane) zdjęcia zostaną złożone w kolaż dwóch kadrów bezpośrednio w aparacie. To też pierwsze zastosowanie wspomnianej wcześniej „wajchy naciągu filmu” - uruchamia ona tryb dyptyku i pozwala decydować o rozmieszczeniu zdjęć na kolażu.
W ogólnym rozrachunku to jednak tylko ciekawy dodatek, gdyż trudno o praktyczne zastosowanie tak wykonanych zdjęć. Poziomy format kolażu średnio współgra z social mediami, a w przypadku druku dużo lepiej sprawdzi się fizyczny kolaż - na przykład z dwóch odbitek z drukarek Instax Link, z którymi zresztą aparat jest w stanie się bezpośrednio sparować.
Prawdziwa zabawa z aparatem zaczyna się jednak dopiero w momencie przełączenia się na „Film Mode”. W tym trybie aparat wyłącza podgląd, wyświetlając na ekranie jedynie główne parametry ekspozycji oraz licznik zdjęć i nie pozwoli nam podejrzeć wykonanych kadrów zanim nie wypstrykamy całej „rolki filmu”, czyli w zależności od ustawień - 36, 56 lub 72 klatek.
Do podglądu służy nam więc jedynie prosty celownik optyczny, a po każdym wykonanym zdjęciu musimy też „naciągnąć film”, przesuwając wspomnianą wajchę przy pokrętle ekspozycji - jak w prawdziwym analogu. Zdjęcia zobaczymy zaś dopiero po „wywołaniu” ich w dedykowanej aplikacji mobilnej Fujifilm X-half.
Po wykonaniu określonej liczby zdjęć, przesyłamy więc rolkę filmu do smartfona, gdzie obserwujemy jak stopniowo naszym oczom zacznie ukazywać się „stykówka” ze wszystkimi wykonanymi zdjęciami. Gdy cały proces dobiegnie końca, obraz zostanie odwrócony na pozytywowy, a poszczególne klatki zapisane w rolce aparatu.
Podobne rozwiązanie widzieliśmy już w przypadku niezależnych, kickstarterowych projektów pokroju aparatu Flashback ONE35 czy Echolens i trzeba przyznać, że choć to nic innego jak prosta sztuczka, to skutecznie przywraca do procesu fotografowania nieco magii, która towarzyszy analogowemu pstrykaniu. Najzwyczajniej w świecie, gdy nie możemy spojrzeć na zdjęcia, nieco inaczej fotografujemy i inaczej o fotografowaniu myślimy. Mamy też do czynienia z ekscytacją związaną z oczekiwaniem aż wreszcie ujrzymy któryś z zapamiętanych kadrów, jak i z zaskoczeniami - gdy po zobaczeniu zdjeć okazuje się, że wykonywania niektórych z nich już nie pamiętaliśmy. Naturalnie też fotografujemy dużo spokojniej ograniczając liczbę wykonywanych zdjęć.
Jednym słowem, dokładnie tak, jak w analogu i jeśli mam być szczery, to prawdopodobnie najlepsza rzecz, jaką można było wymyślić w aparacie, którego przeznaczeniem jest głównie utrwalanie chwil z rodziną czy przyjaciółmi. Dziś, gdy aparaty w naszych smartfonach w ciągu sekundy dostarczają nam kliniczny obrazek, zbliżony wyglądem do zdjęć wykonanych niezłym sprzętem fotograficznym i poddanych wymagającej obróbce, producenci aparatów muszą zachęcać użytkowników czymś więcej niż tylko obietnicą ładnych zdjeć.

W tym wypadku jest to unikalny user experience, dzięki któremu można nieco zwolnić i przypomnieć sobie, że fotografia to przede wszystkim świetna zabawa. Tryb Film Mode skutecznie też studzi chęć momentalnego dzielenia się naszymi przeżyciami na instagramie czy innych mediach społecznościowych. Krótko mówiąc, to idealna odtrutka na dzisiejsze czasy, która sprawia, że aparat znów staje się po prostu niezobowiązującym towarzyszem spędzanych chwil, a nie elementem, który je determinuje.
Szkoda jedynie, że w całej tej zabawie aparat okazuje się nieco restrykcyjny. Chodzi o to, że po wybraniu trybu filmowego, nie możemy już na przykład przełączać się pomiędzy symulacjami filmów (profil koloru wybieramy raz, przed rozpoczęciem kolejnej rolki) czy też chwilowo powrócić do trybu standardowego - chociażby po to, żeby pokazać komuś wcześniej wykonane zdjęcia. Nie jesteśmy też w stanie zmienić trybu ekspozycji. Co więcej, jeśli podczas zabawy w trybie filmowym wyjmiemy z aparatu baterię lub kartę pamięci, prawdopodobnie utracimy wszystkie wykonane w nim do tej pory zdjęcia. Raz utraciłem je też gdy sparowałem aparat z aplikacją w trakcie wykonywania rolki. Rozumiem, że ograniczenia są tutaj właśnie tym, co sprawia „fun”, ale w moim mniemaniu producent poszedł o krok za daleko.
Te pomniejsze niedogodności, jak i wspomniane wcześniej kompromisy konstrukcyjne można by aparatowi łatwo wybaczyć. Niestety Fujifilm wydaje się także robić wszystko, by aparat nie okazał się zbyt dobry w zakresie samego fotografowania i uzyskiwanych rezultatów, zamieniając jedną z najbardziej oryginalnych konstrukcji ostatnich lat w zabawkę, do której może być trudno przekonać bardziej wymagających użytkowników. I nie chodzi tu bynajmniej o to, że zdjęcia przypominają klimatem analogowe jednorazówki.
Pierwszym i być może najbardziej istotnym grzechem aparatu jest brak zapisu RAW. Oczywiście znając przeznaczenie aparatu wiemy, że nie jest to najbardziej istotna funkcjonalność, ale umówmy się: dziś zapis RAW oferują nawet najbardziej podstawowe konstrukcje. Poza tym, ta fantastycznie kompaktowa forma miałaby szansę przyciągnąć wielu bardziej zaawansowanych fotografów, jak chociażby miłośników fotografii ulicznej czy dokumentalnej. Bez RAW-ów jest to wątpliwe, ale być może o to właśnie chodzi producentowi - ambitni twórcy mają kupić X100VI czy systemowe korpusy Fujifilm X, a nie oglądać się za kilkukrotnie tańszymi kompaktami.
Oprócz tego, sporym problemem okazuje się czas startu i szybkość systemu AF. Aparat włącza się tak długo, że czasem zaczynamy się zastanawiać czy aby na pewno został naładowany i nadal działa. Już samo to skutecznie ogranicza możliwość szybkiej reakcji. Niestety w równym stopniu ogranicza nas automatyczne ustawianie ostrości, które choć oferuje funkcje wykrywania twarzy i oka to potrafi trwać nawet kilka sekund i w większości sytuacji uniemożliwia chwycenie kadru w momencie, w którym wciskamy spust migawki. Co więcej, w wielu sytuacjach AF nie jest w stanie poprawnie zablokować ostrości, nawet mimo dobrych warunków czy wspomagania się lampą. Możemy oczywiście przełączyć się na ostrzenie manualne, ale bez fizycznego wskaźnika nie jest to wygodne. Poza tym, nawet w takiej sytuacji zauważamy pewne opóźnienie spustu migawki.
Zdecydowanie nie jest to więc aparat tak „spontaniczny” jak popularne analogowe kompakty. Dużo bardziej przypomina to pierwsze, toporne cyfrówki. Można nawet polemizować, że „it’s a feature, not a bug”, bo przecież aparat bezpośrednio celuje w rosnącą popularność starych cyfrowych kompaktów typu point and shoot. Jednak mimo tego, że darzę tamte konstrukcje dużą sympatią, to jednak czekanie wieki na to aż aparat zrobi zdjęcie czy wczyta podgląd jest rzeczą, do jakiej wolałbym nie wracać.
W końcu pewnym problemem okazuje się także ograniczony zakres czasów migawki, która nie pozwala na zejście poniżej 1/2000 s oraz optyka o przeciętnej jasności. Jeżeli chodzi o fotografowanie za dnia, wolna migawka praktycznie nie pozwala nam fotografować z szeroko otwartą przysłoną, a tym samym odziera zdjęcia z jakiejkolwiek plastyki, jaką mogłaby zaoferować 1-calowa matryca.
Sam obiektyw o jasności f/2.8 wypada zaś dosyć kiepsko jeśli chodzi o pracę w gorszych warunkach oświetleniowych i nie ma uzasadnienia poza oszczędnością producenta (większość smartfonów i starszych kompaktów z 1-calowymi matrycami oferuje obiektywy o jasności ok. f/1.8). Z racji tego, że aparat nie oferuje też żadnej stabilizacji, nawet w nie najgorszym oświetleniu musimy wchodzić na wyższe czułości, przy których szum zacznie zacierać szczegóły na zdjęciach (intensywnością systemowego odszumiania też nie jesteśmy tu w stanie sterować). W końcu aparat miewa też tendencję do prześwietlania zdjęć (w większości sytuacji musimy ręcznie korygować ekspozycje na minus). W efekcie zdjęcia z aparatu rzadko kiedy wyglądają naprawdę atrakcyjnie i nie przejawiają zbyt wielu walorów poza typowo pamiątkowymi.
Sytuację nieco ratują wspominane symulacje filmów oraz funkcja symulowania analogowego ziarna, która przy dobrych ustawieniach potrafi całkiem nieźle imitować charakter zdjeć wykonanych na filmie. Generalnie jednak przeglądając kadry wykonane Fujifilm X-half nie mogłem powstrzymać wrażenia, że choć aparat stara się być zarówno alternatywą dla prostych analogów, jak i cyfrowych kompaktów z lat 2000 to nie do końca jest w stanie zaoferować estetykę kojarzoną z tymi konstrukcjami. Dla osób, które zachwycają się brudnym klimatem analogowych skanów otrzymywanych w godzinę po oddaniu kliszy do wywołania, symulacje Fujifilm mogą okazać się nieco zbyt subtelne. Z kolei fani klimatu lat 2000. w wielu sytuacjach nie uzyskają pożądanego klimatu ze względu na słabą lampę błyskową.
Pod względem oferowanych efektów Fujifilm X-Half to więc zwyczajnie dość prosty współczesny kompakt. Nie można jednak powiedzieć, że fotki z aparatu są pozbawione klimatu. Biblioteka filtrów pozwala nam na kreatywną zabawę, a uroku całości dodaje datownik, pozwalający zapisać na zdjęciu dzień wykonania. Poza tym, większość zdjęć przed publikacją i tak poddajemy dalszej obróbce w różnego rodzaju aplikacjach.
Podsumowanie
Gdyby X-Halfa oceniać jak każdy inny aparat, wypadłby prawdopodobnie bardzo przeciętnie. Otrzymujemy co prawda niezłą, 1-calową matrycę, ale aparat bardzo długo się włącza, wolno reaguje na wciśnięcie spustu migawki, oferuje przeciętny AF, niezbyt jasny obiektyw, a do tego mocno ograniczoną ergonomię, przegrywając wygodą z konstrukcjami z poprzedniej dekady. Niektórych użytkowników może zniechęcić także brak zoomu oraz materiały użyte do konstrukcji obudowy.

Ale to nie ważne. Bo X-Half nie jest taki, jak każdy inny aparat. Zamiast zwykłego kompaktu otrzymujemy zaskakująco przyjemną odtrutkę na współczesne, przesiąknięte mediami społecznościowymi czasy, gdzie w pogoni za sztucznie wykreowaną potrzebą atencji ścigamy się, by udostępniać wszystko „tu i teraz”. To aparat, który zachęca, by traktować fotografowanie jak 20 lat temu, gdy cyfrowe kompakty służyły głównie prostemu utrwalaniu codziennych chwil.
Z kolei tryb Film Mode, gdzie zdjęcia możemy obejrzeć dopiero po wypstrykaniu całej „rolki filmu” to prawdopodobnie najlepsze, co mogło spotkać współczesny rynek amatorskich aparatów i gorąco polecam go każdemu, kto czuje się zmęczony cyfrową perfekcją i ciągłym byciem online. A szczególnie polecam go młodym osobom, które wychowane w erze smartfonów i szybkiego internetu mogły do tej pory nie mieć okazji zobaczyć, jak inny może być sam proces fotografowania.

W przypadku trybu Film Mode, aparat działa jak analog, uniemożliwiając podgląd zdjęć oraz kadru i ograniczając całą naszą kontrolę do celownika optycznego i regulacji kilku podstawowych parametrów. Jak możemy się spodziewać, odsetek nieudanych zdjęć wzrasta przez to wykładniczo, ale gwarantuję wam, że tak samo frajda z fotografowania i oglądania finalnych efektów. Z X-Halfem możemy po prostu w całości skupić się na samym fotografowaniu. Moment, pstryk, i idziemy dalej. Nie wykonujemy kilkunastu kopii tego samego kadru i nie głowimy się nad wyborem podczas przeglądania zdjęć. To naprawdę oczyszczające.
Fujifilm X-Half miał szansę stać się ostatecznym aparatem imprezowo-pamiątkowym i główną rekomendacją w kategorii aparatu na wakacje. Niestety producent robi też wiele, byśmy postrzegali go jako niego produkt niższej kategorii. W tej cenie nie powinno być mowy o miękkim plastiku na obudowie czy kilkusekundowym czasie reakcji. Nie ma też sensownego powodu, dla którego obiektyw nie mógłby być jaśniejszy, a aparat - oferować zapisu RAW. Trudno też zrozumieć lampę opartą o diodę LED oraz brak gorącej stopki.
Jednoznaczna ocena nie jest wiec prosta. Z jednej strony to naprawdę oryginalny aparat, którym fotografowanie sprawia dużo przyjemności i który może okazać się ciekawą odskocznią od tego, co znamy. Z drugiej debiutuje w zdecydowanie w zbyt wysokiej cenie, na jaką nie jest w stanie pozwolić sobie większość jego grupy docelowej i która nie jest adekwatna, do tego, co otrzymujemy. Bo Fujifilm X-Half to przede wszystkim ciekawa zabawka, której możliwości są jednak ograniczone - pod względem efektów i użyteczności to konstrukcja zbliżona do jednorazowych analogowych kompaktów czy natychmiastowych Instaksów. A warto przypomnieć, że raptem kilka lat temu sporo taniej debiutowały m.in. całkiem nieźle wyposażone, amatorskie aparaty systemowe APS-C z serii X-T100/X-T200 czy kompaktowy XF10.
Zainteresowanym radzimy więc obserwować ceny. W ciągu nadchodzących miesięcy powinny spaść do nieco bardziej akceptowalnego pułapu. To bowiem aparat jak najbardziej warty uwagi, ale raczej nie w takiej cenie.
- Miniaturowa, elegancka obudowa
- Unikalny user experience
- Oryginalny, wygodny dostęp do symulacji filmów
- Skuteczna imitacja fotografowania analogiem
- Funkcje dotykowe
- Wydajna bateria
- Duża przyjemność z fotografowania
- Długi czas startu
- Przeciętna jakość wykonania
- Powolny system AF
- Słaba lampa błyskowa
- Mało użyteczny tryb filmowy
- Brak zapisu RAW
- Stosunkowo ciemny obiektyw
- Brak stabilizacji
- Migawka ograniczona do 1/2000 s
- Cena
Zdjęcia przykładowe
Poniżej możecie pobrać zdjęcia przykładowe wykonane aparatem Fujifilm X-Half, w maksymalnej dostępnej jakości obrazu, przy użyciu różnych symulacji filmu. Część zdjęć wykonana z efektem analogowego ziarna.
Zdjęcia przykładowe do pobrania: