Obiektywy
Viltrox AF 28 mm f/4.5 - znamy polską cenę ultrakompaktowego „naleśnika”
Piękne niebo nad Warszawą. Bardzo lubię takie momenty zatrzymania się, obserwowania tego, co wokół – drzewa, słońce, horyzont.
Po latach pracy i wspinania się po szczeblach kariery w agencjach reklamowych wyjechałam do Londynu, do mojego ówczesnego chłopaka, a dziś męża. Miałam założenie, że tam również będę kontynuować swoją pracę w korporacji.
Robiłam zdjęcia, ale raczej do szuflady, po cichu, w tajemnicy przed wszystkimi. Pracując w korporacjach, cały czas ocierałam się o ten świat kreacji, fotografii, filmu. Byłam headem działu account managementu, takim ogniwem, które łączy wiele funkcji. Moim zadaniem było dbanie o relacje z klientami, planowanie i realizacja kampanii, budowanie zespołu, koordynacja pracy innych działów agencji, współpraca z kontrahentami, domami produkcyjnymi i mediowymi. Brałam udział w wielu sesjach, planach telewizyjnych i reklamowych, projektach dla największych globalnych marek. To były intensywne, bogate w doświadczenia lata, jednak powoli zaczęłam się buntować. Czułam, że bardziej ciągnie mnie do tworzenia na własnych zasadach niż nawigowania pracy innych i siedzenia w różnych układach.
Wyprowadzając się do Londynu, zakładałam bezpieczny scenariusz kontynuowania dotychczasowej pracy, ale potoczyło się inaczej. Nie dostałam kolejnej posady w agencji i to popchnęło mnie do zadawania sobie niewygodnych pytań: kim jestem, co chcę robić i po co, co wnoszę do tego świata. Oznaczało to kompletne wyjście ze strefy komfortu. Do tej pory pracowałam pod banderą wielkich marek, z pewnym comiesięcznym dochodem, benefitami, premiami etc., tak że niełatwo było mi z tej stabilności zrezygnować.
Spróbowałam sił w projektowaniu grafiki. To było bardzo inspirujące, znalazłam klientów, z którymi dobrze mi się współpracowało. Potem studiowałam fotografię m.in. na UAL (Uniwersytet Artystyczny w Londynie, przyp. red.). To pootwierało mi wiele blokad i utwierdziło, że obraz to jest moje narzędzie do komunikacji ze światem. Bardzo ciągnie mnie też do filmu. Pracuję nad tym!
Tak, wróciłam i zaczęłam robić swój pierwszy osobisty projekt, który wylądował wkrótce na przeglądzie portfolio na Miesiącu Fotografii w Krakowie. Była to opowieść o historii mojej choroby zaburzeń odżywiania. Trudno jest wychodzić do ludzi ze swoim doświadczeniem, dlatego podziwiam tę kruchą cześć w nas, która „odważa się” przemówić. Potem przyszły pierwsze zlecenia, robiłam sporo edytoriali modowych. Doświadczenie mieszkania w Londynie pomogło mi działać również za granicą. Spotykamy się w momencie, kiedy sentymentalnie zataczam koło, gdyż znów część mojego życia związana jest z Londynem.
Oczywiście. Mam poczucie, że w Londynie jest większe zorientowanie na biznes. Tam są pieniądze, ludzie mają wyrobioną estetykę. Mają także świadomość, że sztuka, profesjonalizm, każda dodatkowa godzina pracy, zaangażowania kosztuje. Klienci są mniej zachowawczy, otwarci na to, aby robić kampanie i projekty aparatami analogowymi. Tu jest tego ciągle stosunkowo mało, być może dlatego, że wiąże się to z dużymi kosztami.
W Polsce jest mnóstwo fotografów cyfrowych i wielu jest też amatorów, którzy przyjmują zlecenia za niewielkie pieniądze, a nawet za barter. Chciałabym zaznaczyć, jak mocno psuje to rynek i jest dla mnie czymś niezrozumiałym, jak można wynagradzać tak czyjąś pracę. W Londynie klient ma też większe zaufanie do fotografa i współtwórców projektu, idzie do nich po konkretny styl. Jest tam też pewien rodzaj brutalizmu, brzydoty na zdjęciach. Nie przeszkadza im, jeżeli kampania jest crashowa.
Mam na myśli to, że klienci odważniej sięgają po nowe środki wyrazu, że nie są to wystudiowane, wyretuszowane foty na jasnych tłach czy w pięknych plenerach, a modelki/modele są różnorodni, o nietypowym wyglądzie, niewpisujący się w normatywność, mający różne tożsamości.
Wszystko ma swoje plusy i minusy. Każda współpraca jest dla mnie wyjątkowa. Poznaję nowych ludzi, nowe marki, mam nowe wyzwania. To bardzo rozwijające. Mam swoich stałych klientów w Polsce z którymi łączą mnie więzy i mamy doskonałe zrozumienie. Bywa, że z zagranicą łączą mnie stricte biznesowe relacje, działamy od projektu do projektu.
Na początku czułam lęk, jak sobie poradzę, jak zarobię pieniądze, skąd wezmę klientów, czy w ogóle ktoś będzie zainteresowany moją twórczością, czy to, co robię, jest wartościowe i się komuś spodoba. Praca etatowa w korporacjach nie dawała nawet przestrzeni na takie rozważania. Czułam się skuteczna i sprawcza. Wynagrodzenie co miesiąc, benefity, ubezpieczenie medyczne, vouchery dają przewidywalność i poczucie, że mogę coś zaplanować w życiu. W mojej hierarchii wartości najważniejsze jest poczucie bezpieczeństwa. A w wolnym zawodzie, szczególnie artystycznym, często go brakuje.
To paradoksalne, że mimo lęku i potrzeby bezpieczeństwa jestem stale głodna nowych wyzwań, projektów, podróży. Coś na zasadzie „bój się i rób”. Fotografia uczy mnie, jak być wierną sobie, swojej estetyce, etyce pracy i być zdeterminowaną, by osiągnąć daną wizję. Fotografia to proces, który dla mnie nie jest ani łatwy, ani szybki. Pracuję w tej branży po swojemu, swoją metodologią, w swoim tempie. Celowo nie płynę w „prądzie Warszawki”, nie ma mnie na eventach, nikomu się nie podlizuję. Wyprowadziłam się z mojej rodzinnej Warszawy i mieszkam w górach.
Bardzo sobie cenię taki balans, intensywnie pracuję w mieście, a potem wracam w góry i tam ładuję baterie. Blisko natury mam świetną przestrzeń do pracy konceptualnej. W Warszawie czy Londynie towarzyszy mi bardzo szybkie tempo, przyjeżdżam na tydzień lub dwa tygodnie, pracuję, nadrabiam spotkania towarzyskie, a potem zwalniam w górach. Mieszkanie z dala od zgiełku daje uziemienie dla ego, potrzebny w tym zawodzie dystans. Normalność, codzienne sprawy, brak pośpiechu jest sexy.
Tak, jestem człowiekiem drogi. Jestem z Warszawy, ale mieszkałam w Neapolu, we Wrocławiu, w Londynie. Dużo podróżuję po świecie, sama lub z mężem, prywatnie i zawodowo. Razem zwiedziliśmy całą Azję. To był nasz prezent dla siebie w momencie odejścia z korporacji, taka kilkumiesięczna podróż na wschód. Nie lubię stanu zasiedzenia. Potrzebuję zmiany otoczenia, to mnie stymuluje. Fotografia mi to umożliwia, mogę być w ciągłym ruchu. Dzięki podróżom szukam minimalizmu i czystości w kadrze.
Zazwyczaj zabieram analogowy mały obrazek, czasem posługuję się tylko iPhone’em. Nie jestem typem fotografa, który non stop pstryka. Raczej czekam, aż pojawi się we mnie jakiś impuls i robię zdjęcie. Zazwyczaj w głowie mam zlepek różnych pomysłów, kadrów, obrazów, które tylko czekają na materializację w zastanej rzeczywistości. Podczas podróży powstają raczej fotografie do naszej przestrzeni prywatnej.
Tak. Zamieszkaliśmy w ponad stuletnim poniemieckim domu, gdzie mamy duże przestrzenie. Widzę oczami wyobraźni, które fotografie chcę wywołać, zeskanować, zrobić print i gdzie w domu będzie dla nich miejsce. Te zdjęcia są o architekturze, przyrodzie, ale też o modzie, są bardzo graficzne, zwykle czarno-białe.
Myślę, że to, co wszyscy kolektywnie teraz odczuwamy, czyli sztuczna inteligencja. Nie wiadomo, jak z niej korzystać w mojej branży, by było to etyczne, żeby dawało ludziom pracę, było oryginalne i w zgodzie ze stylem danego fotografa. Bliżej mi do pierwotnego procesu tworzenia. Fotograf angażuje się empirycznie, intencjonalnie w to, co tworzy, a w fotografii analogowej – sensorycznie. Nie wyobrażam sobie, jak to mogłoby wyglądać za pomocą AI, która daje możliwości stworzenia kompletnie sztucznego obrazu, bez „duszy” osoby fotografa. A z drugiej strony zmiana jest elementem rozwoju, więc nie chcę się na niego zamykać. Na ten moment nie umiem sobie jednak wyobrazić, do czego mogłaby posłużyć technologia AI w fotografii analogowej.
Mam wokół siebie ludzi, których zapraszam do współpracy po raz kolejny. Lubię pracować z ludźmi, którzy mają w sobie autentyczność, empatię, są kreatywni, słowni, zdyscyplinowani i mają poczucie humoru. Sesja zdjęciowa to nie jest sam dzień zdjęciowy, ale długie tygodnie, czasem miesiące przygotowań. Lubię mieć wszystko ustalone i przegadane wcześniej, aby praca na planie była działaniem, a nie rozwiązywaniem problemów, których można było uniknąć.
Ale jak to bywa w życiu, nie da się przewidzieć wszystkiego, dlatego też zaufana ekipa – z którą mamy przetrenowane różne scenariusze, z którą potrafimy unieść ciężar przeszkód, wesprzeć się i merytorycznie poszukać rozwiązania – to podstawa. Dobrze też pamiętać, że robimy tylko i aż fotografię. Trzeba mieć do tego dystans. Nie akceptuję natomiast żadnych form przemocy słownej, psychicznej, emocjonalnej, złośliwości, cynizmu, wywyższania się. Każdy na planie ma do wykonania zadanie i należy mu się szacunek. Standardowo taki zespół, zależnie od budżetu, liczy 6–12 osób. Pracuję też na stałe z asystentem, który nie tylko pomaga mi przy świetle, sprzęcie, lecz także jest moją dodatkową parą oczu, potrafi dać mi celną wskazówkę. To są po prostu fajni, mądrzy ludzie, z którymi razem tworzymy projekty.
Moim zdaniem dużej cierpliwości, skupienia i chęci szukania. Wiem, że ludzie często mogą mieć wrażenie, że sesja zdjęciowa to prosta sprawa: wchodzę, patrzę, robię, cyk, cyk. W rzeczywistości jest to drenująca praca fizyczna, intelektualna, emocjonalna – bywa, że po 10–14 godzin ciągłego działania, ruchu, myślenia, podejmowania decyzji pod wpływem stresu, nieprzerwanej stymulacji. Sesja to szukanie odpowiedniego światła, idealnego ustawienia, dobrego gestu, emocji, pomysłowego kadru etc. To trwa. A zegar tyka. Dlatego taka wspólna praca wielu specjalistów wymaga pokory, cierpliwości, ponawiania prób, eksperymentowania.
Jak pracuję z modelkami, to moje sesje cechuje spontaniczność. Ważne jest, aby modelka, którą zapraszam do projektu, „uniosła” emocjonalnie ubrania, jakie będę fotografować, czuła klimat marki, rozumiała cel kampanii, a także lubiła swoje ciało. Potrzebuję też nawiązać kontakt z modelką/modelem, chwilę porozmawiać, zbliżyć się do siebie etc. Dzięki temu jest duże prawdopodobieństwo, że opadnie skrępowanie, wejdziemy w role i pojawi się lekkość/flow. I tu się dzieje magia, bo zazwyczaj to nie jest planowane, ustawiane. Uważam, że to też jest kwestia osobowości, niektóre modelki po prostu mają ten dar i czują vibe, jak pracować przed obiektywem.
Z jednej strony to doświadczenie agencyjne to jest mój zasób, znam procesy, narzędzia, umiem przeprowadzać klienta przez kolejne etapy projektu, słucham, analizuję, ale z drugiej strony bywa, że biorę na siebie za dużo odpowiedzialności. Jestem w procesie uczenia się tego, żeby delegować pracę. To odpuszczanie kontroli przychodzi z czasem, kiedy się już pracuje z zaufanymi profesjonalistami, którzy tak jak ty jarają się kolejnym wspólnym projektem.
Tak, kilka i są to analogi. Średni format, Pentax i Mamiya RZ67 II. To jest ciężki sprzęt, zazwyczaj jest przeznaczony do studia. Na wyjazdy zabieram ze sobą analogowy mały obrazek Canon, do którego pasują mi wszystkie obiektywy cyfrowe. Jest niewielki i zgrabny, mam do niego duży sentyment.
Mój ulubiony obiektyw to taki, który lubi się z dystorsją, robi przeskalowane proporcje. Lubię szerokie obiektywy i zoomy, często pracuję na 24–105 mm. Używam też często rybiego oka 8–15 mm, który pozwala na zgubienie proporcji. Lubię dekonstrukcję harmonii. Natomiast ulubiony analogowy obiektyw to Mamiya 110 mm f/2,8.
Projekt rozpoczął się w 2017 roku, kiedy zaczęłam robić autoportrety, co jest dosyć popularne wśród fotografów. Jedną z moich ulubionych fotografek autoportrecistek była wtedy Francesca Woodman. Mój projekt był takim studium mówiącym o mojej relacji z ciałem, braku akceptacji, samotności, wstydzie. Wysłałam też projekt do przeglądu portfolio na MFK i po kilku tygodniach okazało się, że został wybrany spośród setek zgłoszeń.
Było to dla mnie duże przeżycie pokazywać swoje fotografie, na których jestem ja, moje ciało, moja choroba. To było trudne i wyzwalające dzielić się swoją bezbronnością. Pamiętam, że fotograf Michał Szlaga, z którym miałam wtedy zarezerwowaną rozmowę, zaczął zadawać mi pytania dotyczące samych zdjęć, kadrów, celowości doboru kolorystyki, kompozycji. Było to niezwykłe, jak zaczął odkodowywać to, co było zapisane intencjonalnie w obrazie. To sprawiło, że zaczęłam patrzeć na swoją fotografię nie przez pryzmat osoby doświadczającej choroby, ale jako widz, odbiorca.
Potem na początku 2023 roku przyszła do mnie propozycja od Oriny Krajewskiej wzięcia udziału w nowej edycji projektu „Jestem i będę”, tworzonej przez Fundację Małgosi Braunek „Bądź” i magazyn Vogue Polska. Otrzymałam możliwość opowiedzenia o swoim doświadczeniu choroby zaburzeń odżywiania i mojego procesu zdrowienia. Projekt zakładał publikację artykułu ze zdjęciami na łamach Vogue Polska i nagranie podcastu z Oriną Krajewską. Napisałam tekst opowiadający o tym, kiedy i jak zaczęła się moja historia, o czym jest ta choroba, opisałam jej stadia, próby szukania pomocy, proces zdrowienia i w końcu moment, kiedy widzisz wielki sens, mądrość ciała, psychiki, która choruje. Opatrzyłam tekst swoimi autoportretami, mimo że miałam możliwość poprosić ulubionego fotografa o zdjęcia uzupełniające tekst. Po prostu czułam, że chcę to zrobić sama.
Całość materiału fotograficznego była robiona na analogu w Karkonoszach. Uważam, że na zdjęciach widać, co dana osoba przeżywa/-ła. Prace niektórych twórców są bardzo szarpane, bywają mroczne i brutalne, innych spokojne. Dobór narzędzi m.in. aparatu, obiektywu, użytej kolorystyki, kadrów to są ważne celowe środki informujące nas o emocjach, stanach, w których bywamy, są siecią powiązanych ze sobą znaczeń. Zdjęcia pozwalają uzyskać wgląd w człowieka czasami niemożliwy do osiągnięcia z pomocą innych metod. Jestem wdzięczna za możliwość opowiedzenia swojej historii.
Oczywiście, że warto. Chcę jednak zaznaczyć, że każdy idzie swoją drogą i w swoim tempie. Nie radziłabym porównywać się z innymi. W social mediach widzimy tylko szczyt góry lodowej, same sukcesy. Rzadko klikają się historie o porażkach, o tym, co trudne, o bezradności. A to jest ważny element drogi. On nas przygotowuje na to „wielkie i ważne”, które ma nadejść. Trzeba to umieć przeżyć. Będę to powtarzać do znudzenia: robić swoje, bez oglądania się na innych. Być czujnym, wrażliwym i otwartym na to, co wokół – bo to może być wspaniała okazja do opowiedzenia kolejnej potrzebnej historii.
Jeżeli jest ten cichutki głos w środku, który mówi „chciał(a)bym spróbować”, to warto iść za tym, eksplorować go. Nie trzeba od razu robić projektu na okładkę magazynu czy dla szerszej publiczności. Możemy zacząć od opowieści o sobie w wybranym wąskim gronie. Robić i jeszcze raz robić swoje, z czułością, powoli, w swoim tempie. Żyjemy w instant świecie. Dostaję dużo pytań typu: skończyłaś z korporacją i zostałaś fotografką – jak to zrobić, w jednym zdaniu. Albo: Jak robić takie zdjęcia jak ty? Wszystko wymaga czasu, cierpliwości, poznania siebie. Wiem, że jest duża mądrość w tym, że pewne rzeczy przychodzą do nas z „opóźnieniem”, w odpowiednim dla nas czasie, bo właśnie wtedy umiemy je unieść i się nimi cieszyć.
Rocznik 84. Czas zawodowy dzieli między Warszawą a Londynem, prywatny czas spędza w górach. Absolwentka fotografii na University of Arts London. Oprócz fotografii modowej tworzy także zdjęcia still life. Ma na koncie publikacje w takich magazynach jak : Elle Indonesia, Elle Ukraine, L’Officiel Italia, L’Officiel Baltic, Vogue Polska, Vogue Czechoslovakia. Jej fotografie zdobią albumy polskich twórców: Pauliny Przybysz, Anny Karwan, Pauli Romy, Poli Rise.