Obiektywy
Viltrox AF 28 mm f/4.5 - znamy polską cenę ultrakompaktowego „naleśnika”
2020 to bez wątpienia rok „amatorskich” bezlusterkowych pełnych klatek. Jak z tym zadaniem poradziło sobie Sony? Aparat mieliśmy możliwość sprawdzić jeszcze przed premierą.
Aparaty pełnoklatkowe, reprezentujące niższy segment, to bynajmniej nie nowa idea. Lata temu mieliśmy już do czynienia z lustrzankowymi modelami pokroju Canona 6D czy Nikona D610. W świecie bezlusterkowców to jednak nadal temat świeży, a popularność pokazanego przed rokiem modelu Canon EOS RP kazała spodziewać się nam szybkiej odpowiedzi konkurencji.
Co ciekawe, nie wszyscy poszli tropem Canona. Dla każdego z producentów pełna klatka segmentu entry-level oznacza co innego, a propozycje firm fotograficznych dość mocno rozrzucone są zarówno na skali zaawansowania, jak i ceny, co dobrze pokazuje przykład ostatnich premiera Nikona (model Z5) i Panasonica (Lumix S5). Jak więc na tle tych konstrukcji wypada Sony?
Sony A7C to aparat pełen kontrastów, który w dodatku jako pierwsza pełna klatka w ofercie producenta zrywa ze stylistyką tradycyjnego aparatu z wizjerem po środku. Zamiast tego, otrzymujemy stylizowane na aparat dalmierzowy wzornictwo rodem z seri A6XXX, reprezentującej segment APS-C. Czy to dobra droga? Cóż, ma to zarówno swoje wady, jak i zalety.
Producent zaznacza, że literka „C” w nazwie korpusu wzięła się od słowa Compact i nowa pełna klatka ma być przede wszystkim mała. I rzeczywiście - bez masywnego modułu wizjera, aparat jest widocznie niższy, a dodatkowo z nowym, wyjątkowo kompaktowym obiektywem kitowym 24-60 mm f/4-5.6 tworzy całkiem zgrabny i niewielki zestaw, który bez problemu można wrzucić do kieszeni kurtki czy zabrać na spacer. Tyle, że aparat nadal jest większy od swoich młodszych braci z linii A6XXX. Z kolei względem modelu A7 III nowy korpus jest jedynie 1,5 cm niższy i chudszy. Trudno więc mówić tu o zupełnej kompaktowości, nawet mimo tego, że pomijając Sigmę FP jest to obecnie najmniejsza systemowa pełna klatka na rynku.
Do tego dochodzi kwestia wygody. Korpusy APS-C producenta nigdy nie wydawały nam się specjalnie praktyczne. Po trochu ze względu na ograniczoną ergonomię, a trochę przez wyważenie i niski profil, który staje się mało komfortowy przy dłuższej pracy, zwłaszcza z większymi obiektywami.
Sony A7C niestety powiela niektóre z tych wad, ale oferuje też wiele nowego (i dobrego). Przede wszystkim otrzymujemy teraz masywniejszy grip, który wreszcie wypełnia większość dłoni i który oklejony jest wygodną, oferującą świetny chwyt i nowocześnie prezentującą się gumą, która stylistyką przywołuje dawne modele z serii NEX. Doskonałe wrażenie robie też w pełni magnezowa, uszczelniania obudowa o wzmocnionej konstrukcji, dzięki której A7C prezentuje się jak solidny kawał pancernego sprzętu. Nie można tez zapomnieć o pokrętle ekspozycji na górnym panelu i nieco wygodniejszym niż w przypadku linii A6XXX, pokrętle z tyłu aparatu.
Ciekawie prezentuje się także rozmieszczenie złącz i slotu karty (niestety pojedynczego), który znajduje się teraz po lewej stronie. To dlatego, żeby w aparacie mogła zmieścić się większa bateria, która wg deklaracji producenta pozwolić ma na wykonanie do 780 zdjęć lub nagrania 215 minut materiału wideo na jednym ładowaniu. A to już wartości, które budzą podziw. Pochwała należy się także za rozdzielenie złącza słuchawkowego i mikrofonowego tak, że w przypadku podłączenia akcesoriów nie będą one kolidować z odchylonym ekranem LCD. To samo tyczy się złącza USB i microHDMI. Co ważne, za pomocą USB-C można także ładować baterię w aparacie, a także bezpośrednio zasilać aparat podczas pracy.
Oprócz tego, idąc za tropem modelu A7S III, aparat oferuje obracany ekran dotykowy, który sprawić ma, że po nową konstrukcję szczególnie chętnie będą sięgać vlogerzy i inne osoby realizujące materiały wideo w pojedynkę. Ekran jest jasny i wygodny (choć o niskiej rozdzielczości 971 tys. punktów), natomiast o pomstę do nieba woła fakt, że producent nie wprowadził tu nowego układu menu, które mieliśmy okazję oglądać już we wspomnianym A7S III. Zostajemy więc ze znanym nam już zbyt dobrze, mało intuicyjnym (to mało powiedziane!) układem menu i ograniczoną funkcjonalnością ekranu dotykowego, która sprowadza się właściwie jedynie do wyboru punktu AF na ekranie i powiększania zdjęcia w podglądzie.
Niestety dalej jest tylko gorzej. Dwie z najbardziej irytujących w nowym aparacie rzeczy to wizjer i systematyka obsługi. Możemy śmiało pokusić się o stwierdzenie, że jest to zdecydowanie najgorszy wizjer elektroniczny jaki do tej pory mieliśmy okazję oglądać w linii Alpha, a przynajmniej wyraźnie odstający od tego, co miały do zaoferowania ostatnie generacje aparatów producenta.
Być może pod względem samej rozdzielczości nie jest aż tak źle (2,35-megapikselowe wizjery oferuje w końcu seria A6XXX), ale niewielkie powiększenie (0,59 x) sprawia, że mamy wrażenie spoglądania w tunel. Biorąc pod uwagę specyfikację wizjera, wygląda na to, że mamy tu do czynienia z dokładnie tym samym układem, co w kompaktach serii RX100. Do tego obraz w wizjerze przełącza się zdecydowanie wolniej niż w ostatnich generacjach pełnych klatek producenta.
Wreszcie zostaje kwestia ergonomii. Z nieznanego nikomu powodu producent uważa, że tylko jedno pokrętło nastaw w zupełności wystarczy użytkownikom. Można się oczywiście spierać, że tylnym wybierakiem również możemy regulować parametry fotografowania a dodatkowo otrzymujemy umieszczone na górnym panelu pokrętło ekspozycji, ale argumenty te miałyby sens gdyby główne pokrętło funkcyjne umieszczone zostało w okolicy spustu, pod palcem wskazującym. Niestety przedni grip pozostał pusty, a główne pokrętło umieszczono z tyłu, co sprawia, że w żaden sposób nie jesteśmy w stanie jedną ręką szybko regulować dwóch różnych ustawień. Każda tego typu operacja wiąże się z oderwaniem ręki od gripu, a w najlepszym razie z mocnym zadzieraniem kciuka.
Z pozoru może wydawać się to sprawą drugorzędną, ale taka systematyka obsługi skutecznie obniża naszą sprawność i przy bardziej wymagającej pracy fotograficznej będzie już sprawiała pewien dyskomfort. Do tego dochodzi niewielka liczba fizycznych przycisków na body, przez co uruchomienie wielu z funkcjonalności aparatu, jak np. cichej elektronicznej migawki, trybu wykrywania oka czy nawet zmiany trybu pomiaru AF będzie wiązało się z koniecznością nurkowania do menu. Przypomnijmy też, że aparat nie oferuje joysticka AF, a dodatkowo tego typu konstrukcja, nawet mimo masywniejszego gripu nadal będzie mało wygodna w przypadku współpracy z większymi obiektywami. A te, jak by nie patrzeć, dominują w systemie. Choć przykro o tym pisać, Sony A7C pod względem obsługi wypada jak do tej pory najgorzej ze wszystkich „amatorskich” bezlusterkowych pełnych klatek.
Niedociągnięcia w konstrukcji wynagradzać ma nam jednak wnętrze, dzięki któremu nowy aparat będzie czymś na wzór podrasowanego modelu A7 III. Głównym punktem programu jest tu 24-megapikselowa matryca BSI-CMOS w technologii Exmor R, wspierana najnowszym procesorem BIONZ X. Zestaw ten pozwoli na fotografowanie w zakresie czułości ISO 100 - 51200 (rozszerzane do ISO 50 - 204800) i oferować ma do 15 EV zakresu dynamicznego. W praktyce obrazek prezentuje się dobrze, choć kolorowe szumy na wysokich czułościach nie należą do subtelnych.
Jak przystało na pełnoklatkowy aparat Sony, jest to oczywiście sensor stabilizowany w 5 osiach, choć sama konstrukcja układu stabilizacji uległa zmianie tak, aby można go było zmieścić w mniejszym body. Jak przełożyło się to na skuteczność? Jak zwykle w przypadku Sony, stabilizacja nie urywa głowy, ale trzeba też brać pod uwagę, że w przypadku pełnej klatki pewnie nigdy nie osiągniemy takich wyników jak przy stabilizowanych sensorach Mikro Cztery Trzecie. W praktyce korzystając z ogniskowej 50 mm będziemy w stanie zejść do czasów rzędu 1/4 a nawet 1/2 s. To i tak bardzo dobry wynik.
Choć podstawowa specyfikacja sensora przypomina model A7 III, nowej matrycy pod względem możliwości znacznie bliżej ma być do modelu A7R IV. To z nim aparat dzielić ma bowiem system przetwarzania barw, a także najnowszy oparty o 693 punkty detekcji fazy i 425 punkty detekcji kontrastu system AF. Otrzymujemy więc najnowsze tryby śledzenie Real Time Eye AF i Real Time Tracking, wraz z funkcją śledzenia zwierząt, a cały układ ma być czuły do - 4 EV.
W praktyce jest naprawdę świetnie. Autofokus działa sprawnie i szybko, nawet w naprawdę słabych warunkach oświetleniowych. Sony nas już do tego przyzwyczaiło, przez co możliwości te nie robią już takiego wrażenia jak jeszcze rok temu, ale należy podkreślić, że jest to obecnie jeden z najdoskonalszych systemów AF na rynku. Ewentualne problemy z ostrzeniem będą więc należeć do rzadkości, choć jak zwykle w przypadku Sony mamy do czynienia z relatywnie powolnym pomiarem pojedynczym (czas ustawiania ostrości praktycznie nigdy nie schodzi poniżej 0,2 s) względem błyskawicznego pomiaru C-AF. Ale taka już uroda puszek Sony.
Aparat robi też świetne wrażenie pod względem możliwości fotografowania serią. Zarówno w trybie migawki mechanicznej, jak i elektronicznej, przy pełnym wsparciu systemu AF możemy liczyć na prędkość 10 kl./s. To wynik absolutnie wystarczający jak na potrzeby większości fotografujących. Imponuje też pojemność bufora, który w jednej serii pozwoli nam na zapisanie 115 zdjęć RAW i 223 plików JPEG. To już rezultaty godne flagowca.
Sony A7C to wreszcie, a może nawet przede wszystkim aparat nakierowany na twórców wideo, którzy docenią obracany ekran, skuteczny autofokus, obecność złącza mikrofonowego i słuchawkowego, duży przycisk do wyzwalania rejestracji, a także bogactwo filmowych funkcji aparatu.
Jeśli jednak chodzi o same możliwości wideo korpusu, nie należy spodziewać się przesadnych fajerwerków. Nasze możliwości kończą się na zapisie 8-bitowym zapisie 4K 30 kl./s (4:2:0), choć na pewno dobre wrażenie robi fakt, że w rzeczywistości obraz próbkowany jest z rozdzielczości 6K a dopiero potem skalowany do niższej, co zapewnia ponadprzeciętną szczegółowość nagrań. W trybie Full HD maksymalny dostępny klatkaż wzrośnie zaś do 120 kl./s. Tyle samo wyciągniemy też z trybu S&Q, w którym materiały w zwolnionym tempie możemy tworzyć bezpośrednio w aparacie.
Co chyba jednak najważniejsze, aparat nie ogranicza nas w zakresie długości pojedynczego klipu, a do tego oferuje możliwość zapisu obrazu o rozszerzonej dynamice w profilu S-LOG czy też HLG. Ponadto producent obiecuje większą dokładność peakingu ostrości i możliwość przełączania się pomiędzy formatami PAL i NTSC bez konieczności formatowania karty (wreszcie!), a aparat zapisze dodatkowe metadane tak, by w przypadku nagrywania w pionie nie trzeba było już obracać materiału na etapie postprodukcji.
Choć nie ma co spodziewać się tu wydajności zbliżonej do Sony A7S III, a pod względem funkcjonalności wideo aparat odstaje też od konkurencyjnego Lumixa S5, zestaw oferowanych możliwości powinien zadowolić większość grupy docelowej. Pewne wątpliwości mamy jedynie do kitowego obiektywu 28-60 mm f/4-5.6, który choć naprawdę mały, uszczelniony i całkiem niezły optycznie, to dla wielu vlogerów może okazać się jednak zbyt wąski. Wystarczy chociażby poczytać narzekania użytkowników na obiektyw kompaktowego ZV-1, który oferował przecież naprawdę szeroki (jak na standardy fotograficzne) obiektyw o ekwiwalencie 24-70 mm.
Aparat oferuje też oczywiście moduł Wi-Fi, który wzorem najnowszych konstrukcji pozwala także na pracę w częstotliwości 5 GHz oraz bezpośrednią wysyłkę materiału na FTP.
Sony A7C to aparat, który miał szansę stać się uniwersalnym hitem na miarę korpusu A7 III, ale chęć utrzymania dystansu do standardowej linii A7 sprawiła, że tak naprawdę zainteresują się nim dość wąskie grono osób. Bo choć pod względem wydajności widocznie wyprzedza wspomniany korpus, to okrojenia ergonomiczne, a przede wszystkim kłujący w oczy wizjer elektroniczny skutecznie utrudniają wykorzystanie aparatu w jakiejkolwiek bardziej wymagającej pracy fotograficznej. I nie chodzi nawet o to, że aparat sobie z nią nie poradzi. Będzie przy tym zwyczajnie mało wygodny.
Naszym zdaniem zwrot w kierunku stylistyki znanej z modeli APS-C to dość wątpliwy kierunek, bo choć aparat jest nieco mniejszy od korpusów z linii A7, to jednak nie na tyle, by wnosiło to jakąś rewolucję. A ceną jaką płacimy za mniejsze rozmiary jest niestety komfort użytkowania.
Jeśli zaś chodzi o twórców wideo, do których kierowany jest przecież nowy aparat, Sony A7C wydaje się mieć wszystko do skutecznej pracy na potrzeby produkcji internetowych. Vlogerzy, fotografowie ślubni czy twórcy filmików reklamowych dla małych biznesów będą zapewne usatysfakcjonowani i z otwartymi rękoma przyjmą obracany ekran czy też usprawnione algorytmy śledzenia. Pod względem wideo otrzymujemy w końcu praktycznie to samo, co oferował Sony A7 III, okraszone znacznie doskonalszym autofokusem, lepszą reprodukcją kolorów i kilkoma nowymi usprawnieniami programowymi. Jeśli jednak zamarzy nam się coś poważniejszego, zacznie brakować 10-bitowego zapisu, opcji rejestracji 4K 60 kl./s czy też bardziej panoramicznego formatu DCI-4K. Do tego dochodzi wspomniana już przez nas wcześniej kwestia obiektywu kitowego, który choć poręczny i kompaktowy, to dla vlogerów może okazać się zbyt wąski.
I wszystko to nie byłoby problemem, gdyby nie dość radykalna wycena nowego korpusu, za który producent każe sobie zapłacić aż 9700 zł (11 000 zł z obiektywem kitowym 28-60 mm). Warto przy tym wspomnieć że za tyle samo możemy obecnie kupić ciągle świetny model A7R III, a podstawowy A7 III znajdziemy już w cenie około 7900 zł. Do tego za niewiele drożej oferowany jest obecnie prezentujący wyższy segment Canon EOS R6.
Korpus ten można więc z czystym sumieniem polecić jedynie dość wąskiej grupie twórców wideo, którzy z jednej strony chcieliby czegoś kompaktowego, oferującego więcej niż z osobna mają do zaoferowania takie modele, jak Sony A7 III czy Sony A6600, jednocześnie nie nastawiając się na bardziej zaawansowane produkcje. Wszyscy inni w tym pułapie cenowym znajdą prawdopodobnie bardziej pasujące do własnych upodobań propozycje.