Obiektywy
Mandler 35 mm f/2 - chińska replika Summicrona za 1500 zł. Będzie tego więcej
Jedno i drugie jest naprawdę trudne. W przypadku fotografii dzikiej przyrody – tak jak w pracy fotoreportera ważna jest umiejętność przewidywania zdarzeń, a także znajomość zachowań i zwyczajów zwierząt – tego nie da się przeskoczyć. Trzeba znać temat, żeby móc go dobrze sfotografować. Wielu ludzi wychodzi na zdjęcia z nadzieją, że „może się coś uda” – jak coś będzie, to super, jak nie, to trudno, przyjdę innym razem. I nie mam nic przeciwko takiemu podejściu – jeśli ktoś chce sobie raz w miesiącu wyjść na luzie i po prostu coś sfotografować, to jak najbardziej, niech tak robi. Ale jeśli mówimy o fotografii bardziej poważnej, zaawansowanej – takiej, w której chcemy uchwycić coś prawdziwego, bez przekłamań, bez retuszu, bez kombinowania w programach graficznych – to trzeba podejść do tematu zupełnie inaczej. Tutaj ogromne znaczenie ma wiedza i obycie terenowe. Bez tego ani rusz.
Szczęście zawsze się przydaje. Ale w fotografii przyrodniczej nie ma żadnych reguł. To jedna z najtrudniejszych dziedzin fotografii – i zawsze to podkreślam. Bo po pierwsze: tutaj nie ma powtórek. Coś się wydarzy – albo nie. A jeśli już się wydarzy, to trzeba to wykorzystać najlepiej, jak się da.
Dokładnie tak. Masz jedną szansę. Kolejna może będzie podobna, ale nigdy nie będzie taka sama.
Jak dane zwierzę – konkretny gatunek – się zachowuje. W jakich porach roku i dnia, a także w jakich miesiącach można je sfotografować tak, żeby wyszło naprawdę dobrze. Żeby to nie był po prostu przypadkowy „pstryk”, tylko porządne zdjęcie – takie, które z dumą i uśmiechem można pokazać innym. Od zawsze kładę też duży nacisk na etykę, czyli, mówiąc kolokwialnie: nie wchodzimy z butami w świat przyrody. Często zdarzało mi się odpuścić zdjęcie, bo widziałem, że coś jest nie tak. Na przykład dostrzegłem, że lęg zaczął się dużo wcześniej niż zwykle – o dwa czy trzy tygodnie. W takiej sytuacji po prostu się wycofywałem. Tak, żeby nie stresować zwierząt, nie płoszyć ich. To jest właśnie ta zasada – etyka ponad wszystko.
Oprócz tego to trochę taki survival – trzeba umieć wtopić się w teren, znać zwyczaje zwierząt, umieć się poruszać, czytać przestrzeń. I oczywiście do tego dochodzi jeszcze ogromna dawka teorii. Uczestnicy wyjeżdżają po tym naprawdę zadowoleni – nie dlatego, że ja je prowadzę (śmiech), ale dlatego, że wynoszą z nich wiedzę, którą normalnie zdobywaliby latami. Takie parodniowe warsztaty potrafią dać ogromnego kopa. Widzę to później – po kilku miesiącach, po roku. Obserwuję, jak ich fotografie się rozwijają. Zaczynali od kadrów, które nie zawsze były trafione, a dziś robią naprawdę dobre zdjęcia – z odpowiednią perspektywą, ze światłem, z dobrze dobranym obiektywem i przemyślanym kadrem.
Najlepiej od kontaktu ze mną (śmiech). Zaczynamy zawsze od podstaw – od przygotowania. Przede wszystkim: sprzęt, ale równie ważny jest ubiór. Fajnie mieć coś maskującego – zwykłą bluzę lub kurtkę moro. I bardzo ważne: żeby nie szeleściła. Dźwięki potrafią spłoszyć zwierzęta szybciej niż nasz ruch. Do tego gumowce, a najlepiej wodery – czyli te wysokie spodniobuty po pachy.
Nie chodzi nawet o to, żeby chodzić po głębokiej wodzie, tylko o sytuacje, gdy np. trawy są tak wysokie, że sięgają pasa. Gdybyśmy poszli w zwykłych spodniach, momentalnie byśmy przemoczyli ubranie. A wodery pozwalają się swobodnie poruszać, zachować komfort – zwłaszcza gdy wychodzimy w teren skoro świt, a bywa, że nawet w nocy. Ja pracuję w różnych rejonach Polski, ale szczególny nacisk kładę na Dolinę Baryczy – to teren bardzo specyficzny. Są tam piękne rozlewiska, trzcinowiska, głębokie wody. I tam wodery są już absolutnie wymagane. Trzeba jednak jeszcze wiedzieć, jak się poruszać w takim terenie. To element, którego uczę bardzo szczegółowo. Wchodzimy np. do stawów – oczywiście mając odpowiednie zgody, bo często są to prywatne zbiorniki. I to nie są miejsca, gdzie można sobie beztrosko spacerować.
Podłoże bywa zdradliwe – w jednym miejscu twarde, a kawałek dalej można wpaść po szyję. A jak się źle postawi nogę i wodery się napełnią, to momentalnie idzie się pod wodę. Bez asekuracji to może się skończyć tragicznie. Dlatego zanim wyjdziemy w teren, jest długa nauka: jak się poruszać, co zabrać, czego unikać, jak minimalizować ryzyko. I tu nie ma żartów – uczestnicy muszą mnie słuchać. Do naszego zestawu dochodzą jeszcze siatki maskujące – najlepiej dwie: jedna w odcieniach piaskowych, druga zielona. W zależności od pory roku i koloru otoczenia lepiej wtapiamy się w teren. To taka podstawa. Z czasem każdy fotograf rozbudowuje swój system – plecaki, dodatkowe siatki, maski, rękawice w kamuflażu, czapki itd. I naprawdę wszystko się przydaje.
Ma wszystko czego potrzebuję. Przede wszystkim jakość zdjęć. Fotografowałem Fuji jeszcze zanim sam go miałem, i zakochałem się w tym systemie od pierwszego kontaktu. Ta zieleń jest prawdziwą zielenią. Skóra wygląda jak skóra. Chodzi nie tylko o symulacje filmów, które są świetne same w sobie, ale przede wszystkim o odwzorowanie naturalnych barw. Dla mnie to bardzo ważne. Jasne, RAW-y zawsze można skorygować, ale już „na dzień dobry” obrazek wychodzi genialny. Używam do tego systemowych obiektywów – topowej klasy, ale to inwestycja, która się zwraca. Bo zdjęcia wychodzą dokładnie takie, jakie chcę, żeby były. Do tego dochodzi szybkość działania, celność autofokusa, intuicyjna obsługa. I jeszcze jedno – dla mnie istotne, choć może nie dla każdego: sprzęt musi mi się podobać. A Fujifilm po prostu mnie urzeka – designem, stylem, wykonaniem. Tu moim absolutnym ukochanym modelem jest X-Pro3. Uwielbiam ten aparat. Zabieram go ze sobą na każdy wyjazd, a także używam prywatnie – po prostu daje mi ogromną frajdę.
Jeśli chodzi o fotografię przyrodniczą, pracuję na dwóch korpusach. Pierwszy to X-T3 – szybki, niezawodny aparat. Najczęściej podpinam do niego XF 50-140 mm f/2,8 R LM OIS WR, a czasami XF 56 mm f/1,2 R II WR, który daje genialne rozmycie i bardzo szybko ostrzy. Drugi, cięższy zestaw to X-H2 z podpiętym XF 200 mm f/2 R LM OIS WR i praktycznie stałym konwerterem 1,4x. Czyli finalnie mam 430 mm przy świetle f/2,8 – i to mi w zupełności wystarcza. Bo ja nie fotografuję z dystansu pół kilometra – lubię być blisko akcji. To chyba takie „zboczenie” z czasów fotoreporterskich – muszę czuć wydarzenie, być tuż obok.
Sporo było dyskusji na temat: co ważniejsze – szybkość czy jakość? Ale powiem tak: pracowałem na X-H2S, znam ten aparat bardzo dobrze. W gruncie rzeczy oba – X-H2 i X-H2S – są do siebie zbliżone, różnią się matrycą i kilkoma detalami. Mając X-H2, mogę spokojnie robić 20 zdjęć na sekundę – z tym, że z małym cropem. I dalej mam doskonałą jakość, zwłaszcza przy użyciu systemowych obiektywów. Jeśli nie chcę korzystać z cropa, zostaję przy 15 kl./s – i to w zupełności mi wystarcza. Nie rozumiem tego pędu u niektórych, szczególnie początkujących, żeby mieć jak najszybszy tryb seryjny. To nie tędy droga. Szybkostrzelność to nie wszystko. Tu chodzi o to, co zawsze podkreślam – o wyczucie momentu.
Jeśli wiesz, kiedy nacisnąć spust migawki, nie musisz stosować 20-30 kl./s. Ja mam z reguły ustawione 7 kl./s. I to mi wystarcza, żeby złapać ten właściwy moment. A przy tym mam świetną jakość – w końcu 40 milionów pikseli daje duże pole do kadrowania. Oczywiście duża liczba klatek pomaga – nie mam co do tego wątpliwości. Z tych 15, 20 czy więcej zdjęć mogę później wybrać to jedno „wow”, ale aparat nie może być automatem do robienia zdjęć. To ty decydujesz, kiedy nacisnąć. I tak było od zawsze.
Oczywiście, że tak – bardzo często korzystam ze śledzenia oka. Zwłaszcza przy szybkich akcjach jak polujący bielik. W takich sytuacjach X-H2 i X-H2S świetnie śledzą zarówno oko, jak i całą sylwetkę ptaka. Dzięki temu nie gubię go – co mogłoby się zdarzyć, gdybym nie miał tej funkcji włączonej. Autofokus zachowuje się, jakby był przyklejony do ptaka. Trzyma się go niemal bezbłędnie, nawet przy dynamicznych ruchach. Korzystam też z migawki elektronicznej – praktycznie cały czas. Mam ją całkowicie wyciszoną, co jest ogromną zaletą, szczególnie w fotografii przyrodniczej. Ale trzeba uważać, bo jak ja to mówię – to taka „niebezpieczna wygoda” (śmiech).
Bo potrafi zrobić mnóstwo zdjęć, zanim się człowiek zorientuje. Naciskasz spust, wydaje ci się, że to trwało dwie sekundy, a na karcie ląduje 120 zdjęć. Ale mimo tego, migawka elektroniczna ma ogromne plusy. Największy? Zwierzęta w ogóle nie słyszą aparatu. Jak się dobrze zakamufluję – a często widać tylko końcówkę obiektywu owiniętą w resztki materiału – to przechodzą dosłownie kilka metrów ode mnie i nie mają pojęcia, że tam jestem. Setki razy miałem takie sytuacje. Do tego dochodzi techniczna przewaga: migawka elektroniczna umożliwia ekstremalnie krótkie czasy naświetlania – np. 1/32000 sekundy. Kiedyś to było nie do pomyślenia – lustrzanki miały 1/8000 i koniec. A tutaj? Zupełnie nowy świat. No i jeszcze jedna ważna rzecz – migawka elektroniczna się nie zużywa.
Będzie wygodniej – zgadza się. Tylko że... tu jest pewne „ale”. Zawsze powtarzam: każdy kupuje to, na co go stać i co mu odpowiada. Ważne, żeby czuć się dobrze ze sprzętem, którego się używa. Bo nie każdemu będzie pasował np. obiektyw 150–600 mm – dla niektórych może być po prostu za długi, zbyt ciężki albo nieporęczny. Ale takie obiektywy potrafią – niestety – rozleniwiać. Dają poczucie, że skoro mam 600 mm, a do tego crop z matrycy APS-C, czyli finalnie nawet 900 mm, to po co mam się ruszać? Po co iść 200 czy 300 metrów, skoro mogę zrobić zdjęcie z brzegu? I tu właśnie umyka coś ważnego – cała ta radość z podchodzenia, z czatowania, z obserwowania zwierząt z bliska. To przecież ogromna część przygody w fotografii przyrodniczej.
Z drugiej strony – nie można zapominać o plusach. Tak długa ogniskowa pozwala fotografować z dużego dystansu, co oznacza, że nie ingerujemy w życie zwierząt. Poza tym to też bardzo dobry obiektyw do ptaków. W zeszłym roku dużo fotografowałem nim naszą „drobnicę” – skowronki, pliszki siwe, pokląskwy, trznadle... masa małych ptaków, które przesiadują na kwiatach ziemniaków. Co ciekawe – fotografowałem je z samochodu. Stałem w lekkim zagłębieniu terenu, opierałem obiektyw o szybę auta, podkładając szalik, żeby niczego nie porysować. Dzięki temu miałem bardzo wygodną pozycję i świetne ujęcia ptaków z małej odległości. Do ptaków genialny jest też XF 500 mm f/5,6. To nowość w ofercie Fujifilm, którą też coraz częściej zabieram ze sobą w teren. Z matrycą APS-C daje nam 750 mm i światło f/5,6. Do tego jest naprawdę lekki. To zupełnie inna liga wagowa. Ja ją żartobliwie nazywam „wydmuszką”. Pamiętamy przecież stare 500-ki innych firm – wielkie, ciężkie tuby, jak wyrzutnie rakiet. A tu mamy obiektyw kilka razy mniejszy, niesamowicie lekki, kompaktowy. Bez problemu można z nim iść na spacer na kilka godzin i naprawdę się nie męczyć.
Dlatego teraz bardzo doceniam podpiętą 500-kę – to świetny obiektyw, który w niczym nie odstaje od pozostałych, jeśli chodzi o szybkość autofokusa czy jakość zdjęć. Poza tym dla mnie równie ważna jak jakość obrazu jest sama konstrukcja. I tutaj Fujifilm zrobiło kawał dobrej roboty. Wszystkie pierścienie chodzą z odpowiednim, przyjemnym oporem – dokładnie tak, jak powinny. Nic nie lata, nic nie przeskakuje samo z siebie. No i co najważniejsze – sprzęt jest uszczelniony. Pada deszcz? Nie ma stresu. Nie muszę się martwić, że coś się stanie. Po prostu mogę dalej robić swoje.
To mój wybór – dla mnie idealny jest XF 200 mm f/2. Dlaczego? Z moim X-H2 i jego 40-megapikselową matrycą, ogniskowa 200 mm z przelicznikiem cropa daje mi 300 mm przy świetle f/2,0. To oznacza bardzo płytką, „papierową” głębię ostrości – idealną do wyizolowania obiektu z tła. Jeśli dołożę konwerter 1,4x, mam około 430 mm przy świetle f/2,8. A kiedy potrzebuję jeszcze większego zasięgu, zakładam konwerter 2x i mam 600 mm przy świetle f/4. Czyli mam trzy obiektywy w jednym świetnym, kompaktowym sprzęcie. A co najważniejsze – jakość obrazu wciąż pozostaje rewelacyjna.
Teraz mnie zaskoczyłeś! Szacunek, cierpliwość i nauka. To trzy filary. Bez tego nie ruszymy. Ogromny szacunek do przyrody to podstawa. Bez tego w ogóle nie ma mowy o prawdziwej fotografii przyrodniczej.
Nie róbmy „hamówy”, bo niestety znam takie przypadki – ludzi, którzy specjalnie płoszą zwierzęta, żeby mieć zdjęcia „w ruchu”. To jest po prostu tragedia. I niestety, zdarza się, że robią to nawet osoby z doświadczeniem, choć – żeby być fair – ci, którzy naprawdę znają się na rzeczy, tego nie robią. Wiedzą, że trzeba zaczekać. Wiedzą, jak podejść. Mają świadomość.
Do tego nauka zwyczajów zwierząt. Dużo czytać. Rozmawiać z leśniczymi – ale z tymi terenowymi, którzy naprawdę widzą i wiedzą. Oni często chętnie pomogą. Wystarczy zapytać: czy w tym miejscu można się zatrzymać, co tu występuje, kiedy najlepiej się pojawić?
Nauka to także wystawy, albumy, patrzenie na zdjęcia mistrzów. Ja np. od lat inspiruję się pracami Sebastião Salgado. Miałem okazję się z nim spotkać, ale przede wszystkim studiuję jego albumy – np. Genesis. Jego fotografie są fenomenalne. Widać, że on nie robi przypadkowych „pstryków”. On czeka. Obserwuje. Wie, kiedy jest właściwy moment – choćby ta rozwiana grzywa lwa w zadymce piaskowej. To nie przypadek – to wyczekane. Tymczasem wielu ludzi „zalicza gatunki”. Nieważne, czy światło dobre, czy zasłaniają gałęzie – byle mieć. Byle odhaczyć. A przecież piękne zdjęcia można zrobić wszędzie. Nie trzeba od razu jechać do Amazonii. Zacznijmy od najbliższego parku, działki, karmnika przydomowego. Tam też można uchwycić cudowne kadry. Kwitnąca wiśnia i mały ptaszek dają czasem więcej magii niż najbardziej egzotyczny wypad. Uczmy się patrzeć. Pracujmy nad kadrem, nad perspektywą.
I coś bardzo ważnego: jeśli my zachowujemy się godnie – przyroda się odwdzięcza. Po tych wszystkich latach dopiero teraz naprawdę rozumiem, co znaczy żyć w zgodzie z naturą. Zwierzęta mają niesamowity szósty zmysł. Wierz mi – potrafią wyczuć, czy chcesz im zrobić krzywdę, czy tylko z pokorą je obserwujesz. I ja to wiem nie z książek, tylko z doświadczenia.
Pamiętam sytuację, gdy dziki jeleń przeszedł 10 metrów ode mnie. Spojrzał i poszedł dalej. Nie uciekał, bo nie czuł zagrożenia. Czuł, że nie chcę mu zrobić krzywdy. Dwie osoby, które były wtedy ze mną, zapomniały zrobić zdjęcie – tak były poruszone tym, co się wydarzyło. Stały z aparatami na statywach i po prostu patrzyły, jak zaczarowane.
Innym razem nocowałem na łące. Usłyszałem chrumkanie w nocy. Budzę się – a obok mnie locha z siedemnastoma młodymi. Nie miałem pojęcia, że tam była. Zacząłem mówić do niej: „No co, mamuśka?” A ona? Chrumknęła, jakby chciała powiedzieć: „Jestem tu”. Nie ruszyła na mnie. Jeden z pasiaków podszedł na dwa metry, popatrzył ciekawie, po czym wrócił do mamy. I wszyscy spokojnie sobie poszli. Gdybym wtedy zachował się inaczej – zrobił gwałtowny ruch, próbował uciekać – mogłoby się to skończyć zupełnie inaczej. Ale zachowałem spokój, nie zrobiłem szkody. I one mi zaufały.
Mam ponad milion zdjęć. I setki z nich pokazują takie właśnie chwile. Ludzie są w szoku, kiedy widzą np. dorosłego lisa sfotografowanego szerokokątnym obiektywem z dwóch metrów. To się zdarza – ale tylko wtedy, gdy jesteś częścią tej przestrzeni, a nie intruzem.
O tym, które chciałbym zrobić, wolałbym nie mówić, bo to pójdzie w eter (śmiech). A mówiąc całkiem serio – ja sam nie wiem, jakie zdjęcie jeszcze jestem w stanie zrobić. Czasem, kiedy przeglądam moje archiwa, mam wrażenie, że już uchwyciłem to, o czym zawsze marzyłem. Że już zrobiłem to „najważniejsze”. Zrobiłem mój słynny „Eksodus” – zdjęcie, które obiegło cały świat. 40 jeleni, przeprawiających się przez staw, jeszcze w scypułach – czyli z porożami w fazie wzrostu. Przez ponad godzinę szły w moim kierunku. A ja stałem po pas w wodzie, bez statywu, z ciężkim sprzętem w rękach. Ręce odmawiały posłuszeństwa, ale nie przestawałem fotografować.
To było jedno z tych zdjęć, na które ludzie czekają całe życie – i czasem się nie doczekują. Mnie się udało. Ale szczerze? Nie mam jednej wymarzonej fotografii. Po prostu fotografuję to, co daje mi natura. Z pokorą, z otwartością. I mam świadomość, że często dokumentuję coś, czego za rok czy dwa już może nie być. Bo świat się zmienia. Lasy się zmieniają. I chociaż chciałbym wierzyć, że zawsze będą, to… różnie może być. Ale może – kiedy nas już nie będzie – las będzie trwał dalej.
Z wykształcenia historyk sztuki, fotograf, miłośnik przyrody. Fotografią zajmuje się 30 lat, z czego zawodowo od 1995 roku. Skupia się na rodzimej faunie i florze. Terenem jego działania jest cała Polska, z reguły miejsca niedostępne dla większości ludzi, gdzie utrwala obrazy dziko żyjących gatunków zwierząt. Jego prace publikowane są w czasopismach przyrodniczych na całym świecie. Przez wiele lat pracował jako fotoreporter dla Polskiej Agencji Prasowej, Rzeczpospolitej oraz Dziennika Zachodniego.