Materiał partnera
Nigdy nie byłem tzw. onanistą sprzętowym. Nie kolekcjonuję obiektywów w gablotach, nie analizuję wykresów MTF, nie śledzę każdej premiery, nie sprawdzam ostrości na rzęsie w 400% powiększeniu. Fotografią żyję zawodowo, często w podróży, i mój sprzęt musi być przede wszystkim praktyczny, lekki i rozsądny. Od lat całe moje studio mieści się w jednym 30-litrowym plecaku: jedno body, dwa obiektywy, jakaś action camera, mały dron albo gimbal. Taki minimalizm nie jest filozofią - to konieczność. Sprzęt ma działać, a nie przeszkadzać. I nie kosztować tyle, żeby nosić go ze strachem, że zaraz mi spadnie.
W portrecie nie szukam sterylności - szukam emocji
Przez długi czas pracowałem na Sony. To system, którego nie trzeba nikomu przedstawiać: techniczna perfekcja w czystej postaci. Autofokus jest błyskawiczny i niezawodny, kolory neutralne i przewidywalne, obraz ostry, kontrolowany, czysty. Mogłem każde zdjęcie w edycji doprowadzić do efektu, który mnie satysfakcjonował - i zwykle tak robiłem. Jednak z czasem zacząłem zauważać, że ta techniczna jakość nie daje mi tego, czego szukam w portrecie. Zdjęcia były poprawne, często imponujące pod względem detalu, ale brakowało im czegoś, co trudno zdefiniować. Ciepła, miękkości, nastroju… tego nieuchwytnego elementu, który sprawia, że obraz ma duszę, a nie tylko jakość. Sony nie było złe - było świetne - tylko, że przestało mi starczać. Fotografowałem poprawnie, ale nie po swojemu. W portrecie nie szukam sterylności - szukam emocji.
Dlatego pewnego dnia kupiłem Fujifilm X-T5. Kompletnie bez presji, początkowo jako „drugi system”, coś do eksperymentów i prywatnych zdjęć. I tu wydarzyła się rzecz, której się nie spodziewałem: zdjęcia z Fuji zaczęły mi się podobać już prosto z aparatu. Kolory były inne, bardziej organiczne. Światło wyglądało naturalniej. Przejścia tonalne były bardziej miękkie. Obraz miał w sobie coś trudnego do opisania, a jednocześnie łatwego do odczucia. W przypadku Sony każde zdjęcie wymagało ode mnie pracy, żeby nabrało charakteru; z Fuji ten charakter często był już na starcie.
Prowadząc przez lata warsztaty i spotykając się z setkami fotografów zauważyłem pewną zależność: jak różnie potrafią patrzeć na fotografię mężczyźni i kobiety. Mężczyźni najpierw wchodzą w technikalia: parametry sensora, wykresy, testy, porównania. Kobiety częściej zaczynają od emocji: „czy to zdjęcie do mnie mówi?”, „czy klimat jest taki, jak czuję?”. I chyba mam w sobie spory pierwiastek kobiecy, bo dużo bliżej mi do tego drugiego podejścia. Zawsze bardziej interesowało mnie to, co zdjęcie „robi”, niż to, jakie liczby za nim stoją. Może dlatego Fuji i Viltroxy trafiły we mnie tak mocno - bo działają tam, gdzie naprawdę czuję fotografię.
A potem moja dziewczyna spróbowała fotografować Fuji z Viltroxami. Wróciliśmy z jednej sesji, usiedliśmy wspólnie przy komputerze i szybko doszliśmy do tego samego wniosku: „Po co nam jeszcze Sony?”. Bez wahania sprzedaliśmy cały system. Ja kupiłem X-H2 dla siebie, ona została przy X-T5. Od tego dnia Sony przestało istnieć w naszym świecie.
Zdjęcia z Fuji i Viltroxów mają coś, co wcześniej musiałem wypracowywać w postprodukcji
Warto tu dodać, że zarówno X-T5 jak i X-H2 to aparaty APS-C, nie pełna klatka, i nie super drogi średni format. I wbrew pozorom nie mam żadnego poczucia, że „rezygnuję z czegoś”, że pracuję na czymś gorszym czy mniej profesjonalnym. Fuji nie próbuje udawać pełnej klatki. Ono ma swój własny język obrazu, bardziej organiczny, mniej sterylny, bardziej portretowy w nastroju niż wiele większych sensorów. I to jest dla mnie ogromna zaleta. Zamiast nosić dwa kilogramy szkła i korpusu, mam aparat lekki, szybki, pięknie kolorujący światło i dający mi obraz, który… po prostu lubię.
W tej układance oczywiście ważną rolę odegrały obiektywy Viltrox. Trafiły do nas trochę przypadkiem, ale zostaną na długo. Wiele osób patrzy na nie jak na „tanią alternatywę”, ale dla mnie są jak samochody BYD: nowoczesne, rozsądne, nieudające luksusu, za to bardzo uczciwe i charakterne. Jeśli Canon czy Fujinon to Mercedesy świata optyki, to Viltrox jest BYD-em: ma robić, dowozić i nie kosztować fortuny. I… robi. Zaskakująco dobrze.
Model 27 mm f/1.2 Pro dał mi perspektywę idealną do opowiadania historii: bliskość bez presji, szerokość bez agresji, naturalność bez wysiłku. 75 mm f/1.2 Pro stał się moim podstawowym narzędziem portretowym: ostrym tam, gdzie trzeba, ale z miękką plastyką, której często brakuje w obiektywach dwa razy droższych. Razem tworzą duet, który daje mi więcej możliwości niż wszystko, czym fotografowałem wcześniej. I nie potrzebuję więcej!
Najważniejsze jednak jest to, że zdjęcia z Fuji i Viltroxów mają coś, co wcześniej musiałem wypracowywać w postprodukcji. Z Sony mogłem doprowadzić zdjęcie do satysfakcjonującego efektu, ale wymagało to pracy, dopieszczania, „budowania klimatu”. Z Fuji i Viltroxami klimat często jest już na pierwszym podglądzie. Charakter pojawia się sam. Kolor siedzi. Miękkość przejść jest naturalna. A ja w postprodukcji nie poprawiam obrazka, ja tylko go wzmacniam.
Minimalizm nie jest ograniczeniem, tylko wyostrza kreatywność
I teraz najlepsze: ta filozofia minimalizmu sprawdza mi się w praktyce nie tylko na papierze, ale i w realnych, wymagających warunkach. Pamiętam komercyjną sesję nad Wisłą. Mieliśmy fotografować nową kolekcję ubrań w stylu balijskim. Pełne słońce, godzina trzynasta, żadnej blendy, żadnych lamp, tylko ja z jednym body i jednym obiektywem plus modelka będąca jednocześnie właścicielką firmy. Tymczasem na zazwyczaj pustej plaży obok nas pojawiła się ogromna ekipa: trzy wielkie namioty, kilkanaście osób, osobny namiot do wizażu, osobny do przebierania, w trzecim krzesło, cienie, dwie lampy błyskowe i celebrytka pośrodku. Fotograf biegał wokół niej, próbując ustawić kadr tak, aby Wisła wyglądała jak tropikalne tło. Wtedy pomyślałem: „to zupełnie dwa różne światy”.
Kilka tygodni później stoję w kolejce w sklepie, patrzę na okładkę magazynu i widzę tam efekty tej wielkiej produkcji. Były… sztuczne. Przekombinowane. Bez klimatu. Nie czuć było ani słońca, ani miejsca. A nasze zdjęcia (zrobione jednym obiektywem, jednym aparatem, bez lamp, bez blendy) wyglądały, jakby powstały na Bali, nie nad Wisłą. Prawdziwe, naturalne, żywe. To był dla mnie ważny moment: minimalizm nie jest ograniczeniem, tylko wyostrza kreatywność.
W fotografii nie chodzi o rywalizację sprzętową. Chodzi o dopasowanie
Jako fotograf żyjący z fotografii nie potrzebuję średniego formatu ani pełnej klatki. Potrzebuję sprzętu, który pasuje do mojego sposobu pracy. X-H2 w połączeniu z 27 mm i 75 mm Viltroxa daje mi wszystko: mobilność, przewidywalność, lekkość i obraz, który czuję, a nie tylko oglądam. Ten zestaw nie jest kompromisem. Jest wyborem. I jest dokładnie tym, czego potrzebuję.
Często słyszę pytanie: „Czy Fuji jest lepsze od Sony?”. Odpowiadam zawsze tak samo: to nie ma znaczenia. W fotografii nie chodzi o rywalizację sprzętową. Chodzi o dopasowanie. Sony było technicznie bezbłędne, ale emocjonalnie dla mnie ślepe. Fuji okazało się drogą, na której obraz zaczyna oddychać, a Viltrox partnerem, który pozwala tej fotografii mieć charakter.
Minimalizm sprzętowy nie polega na tym, żeby mieć mało. Polega na tym, żeby mieć dokładnie tyle, ile potrzebujesz. Dzięki temu jestem bardziej obecny na sesji, a mniej w głowie sprzętu. Mniej liczę parametry, więcej obserwuję światło.
Fuji i Viltrox przypomniały mi, że fotografia nie musi być wyścigiem na technikę. Że obraz może być piękny nie dlatego, że jest perfekcyjny, ale dlatego, że jest prawdziwy. I że jeśli zdjęcie ma duszę, to sprzęt schodzi na drugi plan.