Fotograf niedzielny - "Być jak Anselm Adams"

Autor: Łukasz Kacperczyk

5 Sierpień 2007
Artykuł na: 9-16 minut
W dzisiejszym felietonie z cyklu "Fotograf niedzielny" Mike Johnston wyjaśnia, czemu mimo stosowania się do zaleceń Ansela Adamsa, wielu fotografów ma problemy z odtworzeniem jego efektów. I nie mówimy tu o wartości artystycznej. Okazuje się, że wszystkiemu winny jest Kodak... Zapraszamy!

Uwaga! Strona The Online Photographer Mike'a Johnstona zmieniła adres na www.theonlinephotographer.com - prosimy uaktualnić bookmarki, ulubione itp.

Ansel Adams był tylko jeden.

Ansel Adams był z pewnością jednym z najbardziej podziwianych i kopiowanych amerykańskich fotografów XX wieku - niewykluczone, że obu tych kategoriach zajmuje pierwsze miejsce. Ten kalifornijczyk specjalizujący się w imponujących pejzażach i fotografii przyrody dysponował oszałamiającą techniką, która do dziś zapiera dech w piersiach widzom i wzbudza zachwyt potencjalnych imitatorów.

Opisywał swoje metody pracy podczas słynnych już warsztatów, które na wiele lat stały się wzorcem dla innych pedagogów, oraz w serii książek wydanych w latach 80. ubiegłego wieku (dosłownie parę lat przed jego śmiercią) pod tytułem The New Ansel Adams Photography Series. Tak naprawdę było to już trzecie podejście Adamsa do wyjaśniania swojej techniki w książce. Nie udało mi się odnaleźć w mojej biblioteczce pierwszej pozycji, ale jeśli mnie pamięć nie myli był to pojedynczy tom, który ukazał się w latach 40., a może nawet 30. Opierał się na rozwinięciu pewnego przełomowego artykułu w czasopiśmie. Drugie podejście było zatytułowane The Basic Photo Series i zostało wydane w latach 60. przez wydawnictwo Morgan and Morgan, przyjmując znaną dziś formę kilku osobnych części. (Co ciekawe - im wcześniejsza książka, tym bardziej widoczna tendencja Adamsa do komplikowania spraw). Najświeższą publikację można uznać niemal za projekt grupowy, w którego powstaniu mieli udział: asystent i redaktor Adamsa Bob Baker, Alan Ross, Floyd Yearout, zespół The New York Graphic Society oraz oczywiście John Sexton, który między innymi był autorem odbitek do reprodukcji. Ta pozycja była najlepiej skonstruowana, najbardziej zrozumiała i świetnie się sprzedawała. Najpopularniejsze części do dziś są dodrukowywane i nadal znajdują nabywców. Całość miała też najbardziej adekwatny, choć rozwlekły tytuł, który idealnie oddawał to, czym była książka, która z grubsza biorąc mówiła czytelnikowi, jak stać się Anselem Adamsem.

Duża grupa fotografów na różnym stopniu zaawansowania z radością przyjęła wyzwanie i z większym lub mniejszym pietyzmem zaadoptowała podejście Adamsa. Kopiowali wszystko - od wybranych przez niego gęstości szarości z poszczególnych stref, przez zwyczaj suszenia odbitek próbnych w mikrofalówce, żeby ocenić, jak duża jest różnica jasności i kontrastu świateł po wyschnięciu (mokra odbitka nie oddaje tego, jak będzie wyglądało wysuszone zdjęcie), nie wspominając już o tym, jak patrzył na świat, co mu się podobało i co fotografował.

Nieprzyjemna niespodzianka i zawód

Jednak przede wszystkim stosowali ten sam film i wywoływacz co on, co moim zdaniem wywołało wiele nieprzyjemnych niespodzianek i sprawiło sporo zawodu. Adams miał bardzo dobre stosunki z Kodakiem i przez wiele lat używał wyłącznie produktów tej firmy - przede wszystkim kombinacji "Tri-X wołany w HC-110, roztwór B". Dla wielu fotografów, którzy poszli za jego przykładem, nie była to właściwa kombinacja, zwłaszcza jeśli chodzi o amatorów.

Zacznijmy od tego, że wiele osób nie używało filmu, który myślało, że używa. Brzmi niezbyt jasno? Spieszę sklaryfikować - Tri-X to tak naprawdę dwa filmy. Pierwszy to Tri-X 400, oznaczany jako TX, można dostać w małym obrazku i średnim formacie. Nie jest to film, którego używał Adams. Z powodów, które na wieki pozostaną zagadką, Kodak postanowił zupełnie innemu materiałowi również nadać nazwę Tri-X. Ten z kolei miał czułość nominalną ISO 320 i można go było kupić w średnim formacie (zarówno 120, jak i 220) jako Tri-X Pro, czyli TXP, i w arkuszach do wielkiego formatu jako TXT. Są to dwa zupełnie różne filmy z różnymi krzywymi charakterystycznymi i odmiennymi właściwościami. Więc mimo najszczerszych chęci nikt, kto próbował zeswatać HC-110 z filmem TX 400, nie używał kombinacji polecanej przez Adamsa.

Okno kuchenne w deszczowy dzień. Klasyczny, staroświecki klimat Kodaka TX 400 wołanego w D-76 1+1, czyli równowaga zalet, a nie jeden znakomity wynik kosztem innych cech. HC-110 nie potraktowałby takiej prostej scenki równie delikatnie.

HC-110 to oparty na hydrochinonie wywoływacz o wysokiej aktywności przeznaczony przede wszystkim do wysokokontrastowych materiałów ortochromatycznych i zastosowań w dużych liniach produkcyjnych. To słaby wybór jeśli chodzi o TX 400, ponieważ nawet w dużym rozcieńczeniu jest zbyt aktywny, co wiąże się z niemożliwymi do kontrolowania krótkimi czasami obróbki. Negatywy mają ostrą tonalność i duże ziarno - może nie największe, jakie potrafi dać TX 400, ale blisko. Da się używać tej kombinacji film-wywoływacz, ale efekty nie wypadają najciekawiej.

Znacznie lepiej spisze się D-76, czyli wywoływacz, do którego TX 400 został stworzony (jak zresztą większość filmów Kodaka). Przepis na D-76 jest bardzo zbliżony do ilfordowskiego ID-11, choć oba proszki w formie, w jakiej są konfekcjonowane, mają jeszcze przeróżne konserwanty i inne dodatki, które zmieniają nieco charakterystykę - w obu przypadkach na lepsze. W połączeniu z TX 400 D-76 ma wszystkie możliwe zalety i niemal żadnych wad. Różne wywoływacze są znane z pewnych cech charakterystycznych, ale pod każdym względem D-76 jest w stanie podjąć wyzwanie. Agfa Rodinal cieszy się sławą wywoływacza akutacyjnego, czyli po ludzku - dającego z grubsza biorąc wysoką ostrość brzegową. Ale akutacyjność wiąże się ze stopniem rozcieńczenia (jeśli nie wierzycie, wywołajcie rolkę Tri-X lub HP-5 Plus w D-76 lub ID-11 rozcieńczonym w stosunku 1+3 i szykujcie się na niespodziankę), ale D-76 rozcieńczony w stosunku 1+1 daje ostrość zbliżoną do Rodinala, wygrywając z nim jednocześnie na innych polach.

Jednak nawet używany w połączeniu z "właściwym" filmem (czyli w tym wypadku z TXT 320 w arkuszach) HC-110 nie jest najlepszym wywoływaczem (przynajmniej dla większości fotografów), mimo że sprawuje się znacznie lepiej niż w połączeniu z TX 400. Można go uznać za materiał dla wirtuoza - nadal jest bardzo aktywny, więc wymaga precyzyjnej kontroli pozostałych zmiennych, i źle znosi spiętrzanie tonów, czyli używając terminologii systemu strefowego "minusowe wywoływanie" (N-). Do tego daje nieprzyjemnie ostre rezultaty, chyba że używa się go z prawdziwą głowicą z zimnym lub fluorescencyjnym światłem jak to robił Adams.

Niepoprawne oddanie

Mimo to przez lata miałem niezliczoną liczbę uczniów i czytelników, którzy z uporem godnym lepszej sprawy starali się trzymać metod sprawdzonych przez starego Adamsa i nie dawali się od tego pomysłu odwieść. Właśnie stąd wzięło się motto niniejszego felietonu - słowa, które powtarzam od bardzo dawna. Ale zdaję sobie sprawę, że nie mogę liczyć na wysoką skuteczność, zazwyczaj tak mam...

Jimi Hendrix był mańkutem, ale grał na gitarze dla praworęcznych. Jednak to nie znaczy, że każdy praworęczny chłopak marzący o karierze wirtuoza "wiosła" powinien go pod tym względem naśladować. To samo dotyczy fotografii - pamiętajmy, że większości z nas udawanie Ansela Adamsa dostarczy tylko frustracji. Zresztą on nie stosował się po prostu do gotowego zestawu przepisów - sam je tworzył.

----

Mike Johnston

Fotograficzny blog Mike'a: The Online Photographer

Zaprenumerujcie biuletyn Mike'a Johnstona www.37thframe.com

Książki Mike'a i darmowe pliki do pobrania: www.lulu.com/bearpaw

Więcej zrzędzenia, głównie o polityce: quotidianmeander.blogspot.com

Podyskutuj o "Fotografie niedzielnym" na Forum Fotopolis.

W latach 1994-2000 Mike Johnston był redaktorem naczelnym magazynu PHOTO Techniques. Od 1988 do 1994 roku był redaktorem bardzo cenionego periodyku Camera & Darkroom. Choćby z tego powodu stał się jednym z najbardziej wpływowych dziennikarzy amerykańskiego rynku fotograficznego ostatniej dekady.
Co miesiąc (przedtem co niedziela) Mike pisze swój felieton zatytułowany "Fotograf niedzielny", w którym daje wyraz swoim kontrowersyjnym poglądom na temat przeróżnych zjawisk, jakie mają miejsce w świecie fotografii.

Mike Johnston

Mike Johnston pisze i publikuje niezależny kwartalnik The 37th Frame, który adresowany jest do maniaków fotografii. Jego książka zatytułowana The Empirical Photographer ukazała się w 2005 roku.

Autor udzielił nam pozwolenia na przetłumaczenie i opublikowanie jego felietonów w wyrazie wdzięczności dla swoich krewnych - państwa Nojszewskich mieszkających w Oak Park w stanie Illinois.

Skopiuj link
Komentarze
Więcej w kategorii: Fotofelietony
Sergey Ponomarev – misja fotografa została spełniona
Sergey Ponomarev – misja fotografa została spełniona
Zdjęcie roku, to bez wątpienia ogromne wyróżnienie. Dla mnie jednak królową nagród prasowych jest pierwsze miejsce za reportaż w kategorii „General news”.
0
Kinowska: „Zdjęcie roku World Press Photo wkurza”
Kinowska: „Zdjęcie roku World Press Photo wkurza”
Zdjęcie Warrena Richardsona, uznane przez Jury za najlepsze zdjęcie prasowe roku 2015, denerwuje i wyprowadza z równowagi. Z kilku powodów.
0
Lifelogging - przyszłość, czy zmora fotografii?
Lifelogging - przyszłość, czy zmora fotografii?
Podczas gdy największe firmy w ostatnim czasie na nowo rozpętują wojnę na megapiksele, swojego rodzaju rewolucja w fotografii może nadejść nieoczekiwanie ze strony urządzeń przeznaczonych dla...
0
Powiązane artykuły
Wczytaj więcej (1)