Marek Arcimowicz "W poszukiwaniu straconych fotografii - Kwestia ceny"

Są takie fotografie, które przyszły nam stosunkowo lekko. Nawet wśród tych, które uważamy za obrazy dla nas samych ważne, albo te które wygrały dla nas konkursy. Są dla odmiany i takie, za które przyszło nam słono zapłacić. I nie mam tu na myśli biletu lotniczego na Nową Zelandię... choć i to jest czasem ceną wykonania fajnego, ważnego zdjęcia.
Skomentuj Kopiuj link
Posłuchaj
00:00

Płacimy różnie, czasem, własnym potem, pracą głowy, a czasem ogromnym strachem i stresem. Zapytajcie "starych wyjadaczy". Nie tak dawno głośnym echem odbiła się sprawa tzw. stresu bojowego u... żony reportera. Nie ma się co dziwić. To jest cena, którą z całą pewnością płacą reporterzy wojenni, a czasem, czego dowodzi ten przykład - również ich rodziny. Fotografowie newsowi bywają w wielkim stopniu narażeni na stres, jestem w stanie sobie wyobrazić jak wielu z nich nie raz ryzykuje zdrowiem czy życiem dla zdjęć. Nie żartuję. Relacje z himalajskich wypraw, rajdów takich jak Dakar, eksploracji w stylu klasycznego National Geographic, jak choćby wyprawy Michaela Nicholsa - to czasem ogromne ryzyko. Przykładem, że nawet życie fotografa przyrody dalekie jest od zasad BHP jest osoba mojego nieżyjącego już kolegi - Artura Tabora. Zginął "na placu boju" - fotografując ptaki w Mongolii. Po prostu spadł z drzewa. Zapłacił życiem za swoją pasję i być może za to jedno, szczególne, wielkie zdjęcie, które planował zrobić.

Podejrzewam, że w działając górach liczba niebezpiecznych, nawet potencjalnie śmiertelnych zagrożeń jest nie do oszacowania. Pominę błędy ludzkie, choć pewnie stanowią lwią część przyczyn górskich tragedii. W górach mamy przede wszystkim dość zagrożeń obiektywnych - lawiny, szczeliny lodowcowe, spadające kamienie, załamania pogody. Większość z nich już zaliczyłem szczęśliwie uchodząc ze zdrowiem i życiem. Ale, jak mawia znakomity wspinacz Alek Lwow: karnet na szczęście ma ograniczoną liczbę fuksów i w końcu się dojdziemy do punktu 0. Musi się skończyć, to tylko kwestia czasu i wytrwałości alpinisty.


Bywało niestety i tak, że nie dość, że o mało nie zginąłem, to co gorsze - niczego nie zyskałem - z fotograficznego punktu widzenia - kompletna klęska. Tak było, kiedy w trakcie wycofu spod Południowej Ściany Annapurny I, na tzw. Drodze Szerpików - dyndając na zjazdach po chińskich sznurkach spełniających wątpliwie funkcję lin poręczowych, oberwałem kamieniem. Rozmiar piłki ręcznej .Śmignął kilka, może kilkanaście centymetrów od głowy i choć tylko otarł się, to trzepnął mnie solidnie w udo. W jakimś sensie to był prezent od losu. Nowe życie dokładnie w 33 urodziny. Z fotograficznego punktu widzenia, najciekawszym przypadkiem była sytuacja zwycięska - tzn. nie tylko przeżyłem, ale i przywiozłem przyzwoitą fotografię... Dwa lata później spływaliśmy piękną, himalajską rzeką. Kali Ghandaki to standardowe dopełnienie pięknego kiedyś trekkingu wokół Annapurny - w Nepalu. Postanowiłem dobrze wykorzystać towarzystwo Sebastiana, przyjaciela i wtedy mojego asystenta, bo z pomocną, sprawną osobą ze zdjęciami można trochę poszaleć. Zdjęcia teleobiektywem wydały mi się sztampowe i nudne. Przede wszystkim w pogardzie miały zawsze aktualną zasadę jaką zdefiniował Robert Capa: jeśli Twoje zdjęcie nie jest wystarczająco dobre, to znaczy, że nie podszedłeś z aparatem wystarczająco blisko.

No to chciałem podejść najbliżej jak się da. Ulokowałem się na dziobie, a że aktywnie raftując i tak nie trzymamy się niczego poza pagajem - byłem przyzwyczajony do wczepienia się stopami w zakamarki pneumatycznej tratwy, niczym orangutan w drzewo. Wszystko szło dobrze. Szeroki obiektyw (16-35), ostrość ustawiona manualnie (wtedy w Canonie EOS-1Ds Mark II) dawały mi pewność co do technicznej poprawności. Trzeba było się skoncentrować jedynie na chwili, na tym co jest w kadrze. I na tym, żeby nie wypaść za burtę, co wcale nie jest proste. I stało się. Rozpędzony na kolejnym bystrzu po fali, która przelała się przez pokład, przy wrzaskach uczestników - raft uderzył w schowany pod powierzchnią kamień i momentalnie wyhamował, a ja wyleciałem jak z procy.

Postanowiłem zachować spokój i początkowo bez śladów paniki zorientowałem się, że żyję a potem zacząłem szukać kierunku pionowo w górę, co we wzburzonej wodzie nie jest takie oczywiste. Kiedy już, wmawiając sobie, że jestem taki wysportowany, taki doświadczony i ogólnie wspaniale opanowany dopłynąłem do powierzchni - dotknąłem głową i rękami dna raftu. Odciążony dziób spowodował, że tratwa popłynęła jeszcze kawałek, przykryła miejsce mojego lądowania i utknęła na tym samym kamieniu, zahaczywszy się rufą. Kaplica. Ile razy próbowałem wypłynąć bokiem, tyle razy albo dostawałem wiosłem kolegów albo nurt wciskał mnie pod wodę. W końcu odciążony przytomnie przez załogę raft zerwał się z uwięzi i na ostatnim powietrzu, sinozielony wypłynąłem na powierzchnię.

Godzinę później dopłynęliśmy do brzegu na cudowny biwak na piaszczystej plaży. Otworzyliśmy butelkę rumu, emocje powoli z nas schodziły. Następnego dnia rano zdarzyła się piękna okazja na zdjęcia portretowe, ale o tym już w następnym odcinku!

A fotografia, z której byłem później dumny i którą udało się wygrać kilka konkursów - była ostatnią z tej przedwypadkowej serii. Mogła być moją ostatnią w ogóle.

Na szczęście nie jest. Ile jeszcze wolnych punktów pozostało na osobistym karnecie szczęścia?- Nie wiem.

Nadal sprawdzam.

Marek Arcimowicz

Od kilkunastu lat zawodowo – fotograf od „zadań specjalnych“. Z wykształcenia architekt-planista, instruktor narciarstwa. Przez lata pracował multidyscyplinarnie – łącząc funkcję fotografa, testera i projektanta sprzętu. Pracuje dla liczących się klientów i największych agencji reklamowych w Polsce i za granicą. Z aparatem „zaliczył“ wszystkie strefy geograficzne. Od roku 2000 do 2004 był członkiem fotograficznej agencji PORTFOLIO. Również od początku, czyli od roku 1999 rozpoczął współpracę z polską edycją magazynu „National Geographic”, gdzie opublikował kilka reportaży. Poza tym jego prace i artykuły publikowano na łamach m.in.: “National Geographic Traveler”, „Podróże”, „Focus”, „GEO”, „CHIP – Photo-video-digital”, „Góry”, „Voyage”, „Newsweek”, „Wiedza i Życie”, „Gazeta Wyborcza”. Jego prace były eksponowane na kilkunastu wystawach indywidualnych i zbiorowych, w tym na wystawie “Oczami Fotografów National Geographic”. Wielekrotny juror konkursow fotograficznych. Uczestnik XII i XIII Biennale Fotografii Górskiej (jest dwukrotnym laureatem I nagrody). Od roku 2005 członek światowej “stajni” fotografów LOWEPRO. Wspierany ponadto przez VANTORO, MERRELL, TILAK, SONY. Prowadzi mobilne studio foto/graficzne – żyje i pracuje w międzykontynentalnym rozkroku. Poza pracą – mieszka z żoną, dwójką dzieci i psem w górach

Komentarze
Przeczytaj także
Zobacz więcej z tagiem: Marek Arcimowicz
logo logo
Magazyny
Zamów