Marek Arcimowicz "W poszukiwaniu straconych fotografii - Kwestia ceny"

Autor: Marek Arcimowicz

27 Lipiec 2014
Artykuł na: 6-9 minut
Są takie fotografie, które przyszły nam stosunkowo lekko. Nawet wśród tych, które uważamy za obrazy dla nas samych ważne, albo te które wygrały dla nas konkursy. Są dla odmiany i takie, za które przyszło nam słono zapłacić. I nie mam tu na myśli biletu lotniczego na Nową Zelandię... choć i to jest czasem ceną wykonania fajnego, ważnego zdjęcia.

Płacimy różnie, czasem, własnym potem, pracą głowy, a czasem ogromnym strachem i stresem. Zapytajcie "starych wyjadaczy". Nie tak dawno głośnym echem odbiła się sprawa tzw. stresu bojowego u... żony reportera. Nie ma się co dziwić. To jest cena, którą z całą pewnością płacą reporterzy wojenni, a czasem, czego dowodzi ten przykład - również ich rodziny. Fotografowie newsowi bywają w wielkim stopniu narażeni na stres, jestem w stanie sobie wyobrazić jak wielu z nich nie raz ryzykuje zdrowiem czy życiem dla zdjęć. Nie żartuję. Relacje z himalajskich wypraw, rajdów takich jak Dakar, eksploracji w stylu klasycznego National Geographic, jak choćby wyprawy Michaela Nicholsa - to czasem ogromne ryzyko. Przykładem, że nawet życie fotografa przyrody dalekie jest od zasad BHP jest osoba mojego nieżyjącego już kolegi - Artura Tabora. Zginął "na placu boju" - fotografując ptaki w Mongolii. Po prostu spadł z drzewa. Zapłacił życiem za swoją pasję i być może za to jedno, szczególne, wielkie zdjęcie, które planował zrobić.

Podejrzewam, że w działając górach liczba niebezpiecznych, nawet potencjalnie śmiertelnych zagrożeń jest nie do oszacowania. Pominę błędy ludzkie, choć pewnie stanowią lwią część przyczyn górskich tragedii. W górach mamy przede wszystkim dość zagrożeń obiektywnych - lawiny, szczeliny lodowcowe, spadające kamienie, załamania pogody. Większość z nich już zaliczyłem szczęśliwie uchodząc ze zdrowiem i życiem. Ale, jak mawia znakomity wspinacz Alek Lwow: karnet na szczęście ma ograniczoną liczbę fuksów i w końcu się dojdziemy do punktu 0. Musi się skończyć, to tylko kwestia czasu i wytrwałości alpinisty.


Bywało niestety i tak, że nie dość, że o mało nie zginąłem, to co gorsze - niczego nie zyskałem - z fotograficznego punktu widzenia - kompletna klęska. Tak było, kiedy w trakcie wycofu spod Południowej Ściany Annapurny I, na tzw. Drodze Szerpików - dyndając na zjazdach po chińskich sznurkach spełniających wątpliwie funkcję lin poręczowych, oberwałem kamieniem. Rozmiar piłki ręcznej .Śmignął kilka, może kilkanaście centymetrów od głowy i choć tylko otarł się, to trzepnął mnie solidnie w udo. W jakimś sensie to był prezent od losu. Nowe życie dokładnie w 33 urodziny. Z fotograficznego punktu widzenia, najciekawszym przypadkiem była sytuacja zwycięska - tzn. nie tylko przeżyłem, ale i przywiozłem przyzwoitą fotografię... Dwa lata później spływaliśmy piękną, himalajską rzeką. Kali Ghandaki to standardowe dopełnienie pięknego kiedyś trekkingu wokół Annapurny - w Nepalu. Postanowiłem dobrze wykorzystać towarzystwo Sebastiana, przyjaciela i wtedy mojego asystenta, bo z pomocną, sprawną osobą ze zdjęciami można trochę poszaleć. Zdjęcia teleobiektywem wydały mi się sztampowe i nudne. Przede wszystkim w pogardzie miały zawsze aktualną zasadę jaką zdefiniował Robert Capa: jeśli Twoje zdjęcie nie jest wystarczająco dobre, to znaczy, że nie podszedłeś z aparatem wystarczająco blisko.

No to chciałem podejść najbliżej jak się da. Ulokowałem się na dziobie, a że aktywnie raftując i tak nie trzymamy się niczego poza pagajem - byłem przyzwyczajony do wczepienia się stopami w zakamarki pneumatycznej tratwy, niczym orangutan w drzewo. Wszystko szło dobrze. Szeroki obiektyw (16-35), ostrość ustawiona manualnie (wtedy w Canonie EOS-1Ds Mark II) dawały mi pewność co do technicznej poprawności. Trzeba było się skoncentrować jedynie na chwili, na tym co jest w kadrze. I na tym, żeby nie wypaść za burtę, co wcale nie jest proste. I stało się. Rozpędzony na kolejnym bystrzu po fali, która przelała się przez pokład, przy wrzaskach uczestników - raft uderzył w schowany pod powierzchnią kamień i momentalnie wyhamował, a ja wyleciałem jak z procy.

Postanowiłem zachować spokój i początkowo bez śladów paniki zorientowałem się, że żyję a potem zacząłem szukać kierunku pionowo w górę, co we wzburzonej wodzie nie jest takie oczywiste. Kiedy już, wmawiając sobie, że jestem taki wysportowany, taki doświadczony i ogólnie wspaniale opanowany dopłynąłem do powierzchni - dotknąłem głową i rękami dna raftu. Odciążony dziób spowodował, że tratwa popłynęła jeszcze kawałek, przykryła miejsce mojego lądowania i utknęła na tym samym kamieniu, zahaczywszy się rufą. Kaplica. Ile razy próbowałem wypłynąć bokiem, tyle razy albo dostawałem wiosłem kolegów albo nurt wciskał mnie pod wodę. W końcu odciążony przytomnie przez załogę raft zerwał się z uwięzi i na ostatnim powietrzu, sinozielony wypłynąłem na powierzchnię.

Godzinę później dopłynęliśmy do brzegu na cudowny biwak na piaszczystej plaży. Otworzyliśmy butelkę rumu, emocje powoli z nas schodziły. Następnego dnia rano zdarzyła się piękna okazja na zdjęcia portretowe, ale o tym już w następnym odcinku!

A fotografia, z której byłem później dumny i którą udało się wygrać kilka konkursów - była ostatnią z tej przedwypadkowej serii. Mogła być moją ostatnią w ogóle.

Na szczęście nie jest. Ile jeszcze wolnych punktów pozostało na osobistym karnecie szczęścia?- Nie wiem.

Nadal sprawdzam.

Marek Arcimowicz

Od kilkunastu lat zawodowo – fotograf od „zadań specjalnych“. Z wykształcenia architekt-planista, instruktor narciarstwa. Przez lata pracował multidyscyplinarnie – łącząc funkcję fotografa, testera i projektanta sprzętu. Pracuje dla liczących się klientów i największych agencji reklamowych w Polsce i za granicą. Z aparatem „zaliczył“ wszystkie strefy geograficzne. Od roku 2000 do 2004 był członkiem fotograficznej agencji PORTFOLIO. Również od początku, czyli od roku 1999 rozpoczął współpracę z polską edycją magazynu „National Geographic”, gdzie opublikował kilka reportaży. Poza tym jego prace i artykuły publikowano na łamach m.in.: “National Geographic Traveler”, „Podróże”, „Focus”, „GEO”, „CHIP – Photo-video-digital”, „Góry”, „Voyage”, „Newsweek”, „Wiedza i Życie”, „Gazeta Wyborcza”. Jego prace były eksponowane na kilkunastu wystawach indywidualnych i zbiorowych, w tym na wystawie “Oczami Fotografów National Geographic”. Wielekrotny juror konkursow fotograficznych. Uczestnik XII i XIII Biennale Fotografii Górskiej (jest dwukrotnym laureatem I nagrody). Od roku 2005 członek światowej “stajni” fotografów LOWEPRO. Wspierany ponadto przez VANTORO, MERRELL, TILAK, SONY. Prowadzi mobilne studio foto/graficzne – żyje i pracuje w międzykontynentalnym rozkroku. Poza pracą – mieszka z żoną, dwójką dzieci i psem w górach

Skopiuj link
Komentarze
Więcej w kategorii: Fotofelietony
Sergey Ponomarev – misja fotografa została spełniona
Sergey Ponomarev – misja fotografa została spełniona
Zdjęcie roku, to bez wątpienia ogromne wyróżnienie. Dla mnie jednak królową nagród prasowych jest pierwsze miejsce za reportaż w kategorii „General news”.
0
Kinowska: „Zdjęcie roku World Press Photo wkurza”
Kinowska: „Zdjęcie roku World Press Photo wkurza”
Zdjęcie Warrena Richardsona, uznane przez Jury za najlepsze zdjęcie prasowe roku 2015, denerwuje i wyprowadza z równowagi. Z kilku powodów.
0
Lifelogging - przyszłość, czy zmora fotografii?
Lifelogging - przyszłość, czy zmora fotografii?
Podczas gdy największe firmy w ostatnim czasie na nowo rozpętują wojnę na megapiksele, swojego rodzaju rewolucja w fotografii może nadejść nieoczekiwanie ze strony urządzeń przeznaczonych dla...
0
Powiązane artykuły
Wczytaj więcej (4)