Białystok, Bukareszt, Budapeszt, Berlin i inne miasta na B - rozmowa z Kubą Dąbrowskim

W dniu otwarcia indywidualnej wystawy Kuby Dąbrowskiego w Zachęcie "Film obyczajowy produkcji polskiej" rozmawiamy z fotografem o życiu w Polsce, filmowej narracji, estetyzacji życia codziennego, tworzeniu mitów i nostalgii.

Autor: Marcin Grabowiecki

31 Styczeń 2014
Artykuł na: 23-28 minut

Z Kubą Dąbrowskim rozmawia Marcin Grabowiecki i Patryk Wiśniewski.

Kuba Dąbrowski //fot. Patryk Wiśniewski

Marcin Grabowiecki: O czym jest Twoja wystawa "Film obyczajowy produkcji polskiej"?

Kuba Dąbrowski: Ta wystawa jest po prostu o życiu w Polsce - o mojej rodzinie, Białymstoku i Warszawie; o koszykówce, muzyce, wrażliwości i miłości; trochę o Ameryce i marzeniach o niej. Tak jak życie, ta wystawa jest o wielu różnych rzeczach, które mogę wymieniać bez końca. Mało chodzi w niej o fotografię, raczej o opowieść. Nie chciałbym, żeby podstawową publicznością tej wystawy byli ludzie zainteresowani fotografią, tylko ludzie, którzy żyją pewnego rodzaju wrażliwością.

Dajemy o niej znać na różne sposoby. Lesław (kiedyś z Partii, a teraz z zespołu Komety) nagrał akustyczne wersje kilku swoich piosenek. Piosenki Komet i te zdjęcia są dokładnie o tym samym, tylko dzieją się w różnych mediach. Ważna jest też dla mnie współpraca z Prosto - w Zachęcie będzie w sprzedaży 50 limitowanych plecaków. Dzięki mojej wystawie te trzy wrażliwości - rock'n'rollowo-outsiderska Komet, uliczno-chłopacka Prosto i ta zachętowa - spotykają się w jednym miejscu.

Czytaj także:Wystawa Kuby Dąbrowskiego w Zachęcie

MG: Tytuł wystawy sugeruje fabularną narrację. Lubisz filmy?

KD: Jak robisz takie zdjęcia jak ja robię, czyli te prywatne, od serca, a nie zawodowe i na dodatek robisz je o sobie, to chcąc nie chcąc stajesz się bohaterem sztucznej narracji. Zdjęcia nigdy nie mogą być w 100% chwytaniem świata, zawsze są jego interpretacją. Po pewnym czasie twoje fotografie stają się swego rodzaju serialową opowieścią. W tej historii twój tato staje się bohaterem filmu, który ty kręcisz; filmu, w którym ty zmieniasz swoje życie.

Myślę, że jak znacie moje zdjęcia, śledzicie moje blogi, to rozpoznajecie twarze, które się na nich pojawiają. Bohaterowie tych zdjęć są dla was trochę jak bohaterowie jakiegoś serialu, z nakreślonymi rysami psychologicznymi. Tytuł wystawy jest po prostu nazwaniem stanu rzeczy. Robienie zdjęć według mnie polega na wielu rzeczach, ma wiele przyczyn, ale jedną z przyczyn jest estetyzacja życia codziennego.

MG: Miałem cię o to zapytać. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że to była jedna z opcji na tytuł wystawy. Co masz na myśli mówiąc o "estetyzacji życia codziennego"?

KD: Jest taki tekst Mike'a Featherstone'a pod tym tytułem. To jest tekst, który czytałem kilkukrotnie podczas studiów socjologicznych. Ten tekst dokładnie nazywa to co robię za pomocą swojej fotografii. W dużym skrócie, Mike Featherstone pisze w nim o tym, jak we współczesnej kulturze zmieniamy siebie jako obywatele i uczestnicy świata, w postaci tworzonych narracji wokół siebie. Nie estetyzujemy życia w sensie takim, że ono staje się ładniejsze, tylko... nabiera stylu.

Kuba Dąbrowski //fot. Patryk Wiśniewski

Patryk Wiśniewski: Nadajemy im po prostu znacznie.

KD: Tak, obudowujemy się narracją, która przychodzi do nas z filmów, z czyichś fotografii, z magazynów. Stajemy się postaciami z tych opowieści, które serwują nam media albo z tych opowieści, które sami sobie mówimy. W czasach Instagrama i Facebooka, kiedy każdy siebie tworzy i ma swoją równoległą postać całkowicie pod kontrolą, to to jest prawda w jeszcze większym stopniu niż wcześniej. To czym ja się zajmuję, robiąc zdjęcia na swój własny pożytek, jest takim zamykaniem mojego życia w narracyjne ramy. Robieniem z niego filmu, z tego co mi się dobrze wspomina i dobrze ogląda. Z tekstu Mike'a Featherstone'a może brzmieć to strasznie, kojarzyć się z odczłowieczeniem i narzucaniem klisz przez masową kulturę. Ale na poziomie jednego bycia - na przykład jednego Kuby Dąbrowskiego - to może być przyjemne, ułatwiające i uatrakcyjniające życie. Wydaje mi się, że to jest idiotyczny tytuł wystawy "Estetyzacja życia codziennego"...

MG: Jedną rzeczą jest estetyzacja, czyli przetwarzanie na obraz, ale z drugą mity, które mają istotne znaczenie w twojej twórczości. Kiedyś porównywałeś Grochów, na którym mieszkałeś do Brooklynu. Jak to jest z tym tworzeniem mitów? Twierdzisz, że chciałbyś stworzyć swój własny mit Warszawy, ale też bardzo często się odwołujesz do Ameryki.

KD: Myślę, że odwoływanie się jest nieuniknione. Wszyscy dojrzewaliśmy gdzie dojrzewaliśmy, żyliśmy tym czym żyliśmy. Wychowywałem się na takich piosenkach, filmach, na jakich się wychowywałem i myśląc wstecz o latach mojego kształtowania się kulturowego, w dużym stopniu i w dużej mierze żyłem takimi mitami. Marzyłem o świecie, który znałem tylko z komiksów, magazynów, teledysków, z tekstów piosenek, więc żyłem wyłącznie mitami. Mit jako mechanizm uproszczonej opowieści jest mi bardzo bliskim i naturalnym myśleniem.

Wydaje mi się, że nie jestem w stanie przeskoczyć myślenia mitem. Wszystko co robię prowadzi do jakiegoś mitu i nim się zamyka. Nie mam ambicji, aby fotografować Polskę czy Warszawę poza mitami, taką jaka jest "naprawdę", to po prostu nie może się udać. Interesuje mnie natomiast tworzenie nowego mitu dziejącego się w Polsce. Jego składowymi są oczywiście elementy amerykańskiego mitu, na którym się wychowywałem.

Pierwsza sala na wystawie jest najbardziej tematyczna ze wszystkich. Jest wstępem do reszty i mierzeniem się z podlaskim marzeniem o Ameryce. Są tam zdjęcia koszy do koszykówki stojących w Teremiskach pod Białowieżą, które wyglądają jak żurawie do studni. Są tam takie słowiańskie, podlaskie wersje amerykańskich scen. Ta sala jest o tym, że jedziesz sobie samochodem przez polską drogę i możesz sobie odpalić "Thunder Road" Bruce'a Springsteen'a i mieć to uczucie bycia gdzie indziej. Tak samo, kiedy idziesz w nocy ulicą, odpalasz muzykę na słuchawkach i nagle czujesz się jak w teledysku. Wszystko zaczyna szumieć, być w zwolnionym tempie. Zrobienie zdjęcia w takiej sytuacji to nagłe otrzeźwienie, na fotografiach ujawnia się nieprzystawalność tych dwóch rzeczywistości. Ta pierwsza sala jest o takim marzeniu.

Te amerykańskie mity są składowymi tego, co buduję. Nie potrafię patrzyć na rzeczywistość nie myśląc rapem, czy numerami Trashera albo płytami Rage Againt The Machine. Nie mogę i nie sądzę, żeby to się kiedykolwiek zmieniło. Amerykańskie południe jest takim grubo ciosanym przykładem, ale to dobry przykład. Kiedy oglądamy zdjęcia Szymona Szcześniaka z tamtego rejonu, tych panów stojących na tle białej ściany to wiesz, że gdybyś wziął polskich panów stojących przy drodze na przykład remontujących trasę z Białegostoku do Warszawy, to to nie byłyby takie fajne zdjęcia...

Kuba Dąbrowski //fot. Patryk Wiśniewski

MG: Tak, odmienne światło, słowiańskie twarze też są zupełnie inne.

KD: Właśnie, dlatego zastanawiam się na czym to polega. Czy nie chodzi o to, że widzieliśmy już tysiące obrazów o tych kolesiach ze Stanów: filmów, zdjęć, książek. Przez co oni "per se" nie są ciekawsi od nas, są ciekawsi, bo te rzeczy są o nich opowiedziane. Moja praca to budowanie i szukanie atrakcyjności w tym co bezpośrednio dookoła mnie jest. Chodzi o to, żeby ten widok z pociągu Warszawa-Białystok był równie atrakcyjny jak widok z wyobrażonego teledysku "Thunder Road". Chodzi o to, żeby fotografując Warszawę nie szukać scen, w których wygląda jak Berlin albo Nowy Jork, chociaż możesz tak zrobić. Nie unikam tego co się dzieje dookoła, tylko staram się zbudować atrakcyjność wokół tego.

PW: A jaką rolę Ty pełnisz w serialu, który tworzysz?

KD: Trochę narratora, trochę głównego bohatera. To nie jest oczywiście wyczerpujące porównanie. Z jednej strony mogę mówić o serialu, z drugiej o grze FPP (first-person perspective - przyp. red.). Moje zdjęcia są właśnie gdzieś pomiędzy. Czasami daję o sobie znać, widać mój cień albo mnie gdzieś w odbiciu. Nie staram się być neutralny, stoję tam stopami. To również jest mit mnie, a nie ja jako ja. Słuchając piosenek Boba Dylana albo Morrissey'a wiesz jacy są, co ich boli i tak dalej, ale nie spodziewasz się, że są tacy non stop, w końcu kiedyś pójdą do domu i będą musieli wyrzucić śmieci. Z moimi zdjęciami jest tak samo, po prostu pojawia się tam postać bazowana na mnie. To nie jest fotografia konfesyjna.

MG: Na swoich zdjęciach budujesz świat, który jest pozbawiony spektakularnych wydarzeń. Wychwalasz codzienność, zwyczajność życia...

KD: ...bo moje życie nie jest spektakularne.

MG: I to jest ciekawe, bo jednak większość fotografów sfotografuje coś co jest wyjątkowe, a Ty konsekwentnie budujesz świat ze zwykłych czynności i zdarzeń.

KD: To jest bardzo proste. Ja oprócz tego, że jestem fotografem, jestem też widzem i konsumentem fotografii. W związku z tym są jakieś rzeczy, które lubię, trafiają do mnie i są rzeczy, których mi brakuje.

Kończyłem ITF (Instytut Twórczej Fotografii Uniwersytetu Śląskiego - przyp. red.) w Opawie, byłem jakoś już ukształtowanym fotografem, robiłem projekty dokumentalne na średnim formacie i chłodne, niemieckie zdjęcia. Jednocześnie studiowałem socjologię i chciałem być socjologiem z aparatem. Dużo czytałem Pierre Bourdieu, właściwie to go wyznawałem (śmiech). "Dystynkcja" to wciąż jedna z najważniejszych książek, jakie w życiu przeczytałem. Fotografowałem więc ten swój świat z moim socjologicznym kluczem, robiłem projekty, które czasem kończyły się wystawami. W tym samym czasie pisałem pracę licencjacką do szkoły, o fotografii dokumentującej zmiany na przełomie systemów. Urodziłem się w 1980 roku, więc lata 1992-1993 to już jest czas, z którego mam własne wspomnienia. Te wspomnienia strasznie zaczęły mi się konfrontować z tym co widzę na zdjęciach. Chodziłem do biblioteki i oglądałem wszystkie numery Magazynów Gazety Wyborczej. Moja obserwacja była taka, że moje wspomnienia się totalnie rozmijały z tym, co widziałem na zdjęciach z tego okresu. Widziałem pierwszy strajk, cud w Oliwie, życie codzienne rybaków na Helu, początek kryzysu na Śląsku, pierwsze zwolnienia, ludzie na zasiłku i wiele innych wydarzeń i zjawisk, które wtedy zaistniały. Natomiast ja pamiętam, że kupiłem sobie pismo Bravo, bo zaczęło wychodzić w Polsce, że pojawiła się kablówka, itp...

Kuba Dąbrowski //fot. Patryk Wiśniewski

PW: To bardzo osobista perspektywa.

KD: Tak, ale jednocześnie do wielu osób dotarła kablówka, telewizja satelitarna i prawie wszyscy zaczęli się uczyć angielskiego.

MG: Tak, ale nikomu nie wydawało się to na tyle ważne, żeby to dokumentować.

KD: Dokładnie, ale z perspektywy tych kilkunastu lat pamiętam miasteczko Cricoland pod PKiN w Warszawie i to jest surrealny obraz. Tego nie ma na zdjęciach. Pojawiały się artykuły, na przykład w Rzeczpospolitej napisali o tworzeniu się kultury telewizyjnej w Polsce. O pierwszych pracownikach Polsatu. W Magazynie Wyborczej był reportaż o pracownikach powstającej branży reklamowej, którzy z dnia na dzień zaczynali zarabiać kilkanaście razy tyle co ich rodzice i mieli drugi zestaw ubrań, w których jechali do domu, bo czuli się nieswojo. Tego typu prywatne historie z mojej perspektywy są zdecydowanie ciekawsze, niż strajki. Oczywiście strajki trzeba także dokumentować, to bardzo ważne. Ale nie jedyne. Właśnie takich rzeczy brakuje mi w fotografii.

Pracę pisałem w 2004 roku i zauważyłem, że tego typu zdjęcia nadal nie powstają. Nie powstają rzeczy, które mnie fizycznie dotyczą. Pomyślałem sobie, że moim marzeniem by było znaleźć albumik kogoś, kto na początku lat 90. był taki jak ja teraz: grał w grunge'owym zespole, pojechał do pierwszej IKEI i wymienił meblościankę, kto pracował w tworzącym się Polsacie i nosił zielony garnitur z szerokimi klapami, a jego dziewczyna zrobiła sobie trwałą. Nie wspominam nawet o tym, że chciałbym zobaczyć zdjęcia kogoś o podobnej wrażliwości do mojej, ale z lat 60. Takie zdjęcie kolegów oglądających w akademiku mecz na Wembley. Na pewno takie zdjęcia gdzieś istnieją, ale to nie jest relacja tworzona przez jedną osobę. Dlatego postanowiłem zrobić prezent dla kogoś takiego jak ja, kto będzie żył za ileś tam lat. Z drugiej strony chciałem mitologizować tę codzienność, tak jak mitologizuje się codzienność w Wielkiej Brytanii, gdzie praktycznie na każdym rogu masz zdjęcie Martina Parra albo Wolfganga Tillmansa, w zależności od tego, którymi oczami wolisz patrzeć. W sensie jak postawisz Brytyjczyka na tle sklepu to wychodzi ci Tillmans, a jak fotografujesz kogoś na tle Mokpolu to...

MG: ...wychodzi ci zdjęcie Kuby Dąbrowskiego.

KD: Chodzi bardziej o to, żeby pokazać, że Mokpol nie jest mniej estetyczny od sklepu na osiedlu Leyton w Londynie. Różnica między nimi jest tylko taka, że sklep w Polsce nie pojawił się w teledyskach i nie został obfotografowany, więc po prostu trzeba to zrobić. To są dwie przyczyny, które mnie do tego popchnęły.

Mogę podać jeszcze jeden przykład. Jak się ogląda stare negatywy rodzinne, to są tam oczywiście zdjęcia jak stoję z rodzicami i bratem na plaży w Mielnie albo na tle zamku w Malborku. Kiedy przyjeżdżasz do domu okazuje się, że zostały dwa zdjęcia na kliszy. Chcecie oddać kliszę do fotografa, bo nie macie ochoty czekać na kolejną specjalną okazję. Rodzice dają wtedy aparat, żebyście skończyli negatyw. Robisz wtedy zdjęcia psa, biurka, pokoju. Te zdjęcia z perspektywy czasu stają się najciekawsze. Jak patrzę na swoje zdjęcia zanim zacząłem hurtowo fotografować, to się okazuje, że nie mam zdjęć najlepszych kolegów. Mam zdjęcie klasowe. Mam dużo zdjęć z kolonii w Janowicach, ze świąt... Tego podstawowego czegoś, co buduje nam wspomnienia po prostu nie fotografujemy.

Kuba Dąbrowski //fot. Patryk Wiśniewski

MG: W tytule jest zawarty nostalgiczny charakter. Myślisz, że jesteś sentymentalny?

KD: Tak, tak sądzę.

MG: Ja na przykład wzruszyłem się na slide show, który pokazywałeś na wystawie "Zdjęcie miasta" w Teatrze Nowym. To była bardzo dobra, osobista praca. Nie masz problemu z takim odkrywaniem siebie w sztuce? Pomimo, że tworzysz mity wokół siebie, to wydajesz się być w tym bardzo szczery.

KD: Rozmawiacie teraz ze mną i myślę, że rozmawiacie z tą samą osobą. Z tym kreowaniem się też jest tak, że ja mam to swoje głupie, studencko-intelektualne zaplecze, którego się po prostu nie wyprę i o którym nie zapomnę. To kreowanie bierze się z tego, że jak opowiadam tę historię, która tam była, to mówię bardziej o sobie, a nie o Bourdiee. Mam nadzieję, że moja fotografia jest szczera, więc łatwiej coś takiego zrobić.

MG: Czy czujesz się amatorem czy profesjonalistą. Wolałbyś pozostać miłośnikiem fotografii?

KD: Hmm... Ja jestem jednocześnie kilkoma fotografami na raz...

MG: W takim razie, który jest Ci najbliższy?

KD: Nie ma takiego. Jestem zawodowym fotografem, płacę podatki, mam zarejestrowaną firmę i z tego przede wszystkim utrzymuje się moja rodzina. Ale na rzecz tego o czym teraz rozmawiamy, czyli wystawy w Zachęcie, staram się o tym zapomnieć. Staram się wrócić do początku, do tego szczerego, korzennego stanu. Amatorstwa też nie pojmuję tu w kategorii braku umiejętności, tylko właśnie szczerości, prostolinijności. W swojej twórczości w jakiś sposób zrobiłem pętlę. Kiedy zaczynałem prowadzić blog Accidents Will Happen, byłem po Opawie, po pierwszych poważnych wystawach, robiłem projekty. Zatoczyłem koło do tego momentu, w którym po prostu naciskałem migawkę, ale już z pewnym bagażem umiejętności i doświadczeń. To będzie bardzo nostalgiczne co teraz powiem.

MG: Tak, powiedz coś takiego (śmiech).

KD: To był chyba 1997 roku, nie pamiętam autora tej książki, ale w kiosku Ruchu kupiłem sobie gruby katalog aparatów. Taki w którym były statystyki, oceny różnych modeli; był podział na lustrzanki amatorskie, profesjonalne. W tym katalogu było kilka słów wstępu, takiej rozbiegówki humanistycznej. Było tam ładnie powiedziane, że jakby wziąć kilka osób i puścić je na ulicę, żeby fotografowali to co najbardziej lubią, to jeden by fotografował scenki, drugi zaczepiałby ładne dziewczyny, a jeszcze inny fotografowałby samochody. To jest ten pierwszy odruch, o którym mówię. Później, jak już jesteś fotografem, to wracasz do niego. Jeśli twoim pierwszym odruchem było fotografowanie dziewcząt, to może zostajesz fotografem modelek. Kluczowy jest moment pierwszego odruchu.

MG: To bardzo ciekawe co mówisz, ponieważ w pewnym momencie przestałeś prowadzić bloga Accidents Will Happen, ale nadal robisz zdjęcia, które spokojnie mogłyby się na nim znaleźć.

KD: Przestałem prowadzić tego bloga, bo musiałem w pewnym momencie zrobić cięcie. Tamten blog miał bardzo stałą formułę. Co miesiąc musiałem wywołać i zeskanować negatywy, co miesiąc wrzucałem te kilkadziesiąt zdjęć. To są raczej poziome zdjęcia, bo pionowe średnio tam leżą, jest pewna zamknięta forma. Accidents Will Happen prowadziłem przez kilka lat i przestał mnie czegoś uczyć. Miałem wrażenie, że co miesiąc produkuję taką samą rzecz.

Jako konsument blogów najbardziej lubię blogi śmietniki, czyli tu piosenka, tu notatka, tu czyjeś zdjęcie znalezione gdzieś tam. Accident Will Happen nie pozwalało mi tego robić. Miałem zdjęcia z cyfry, które spokojnie mogły trafić na ten blog, ale zupełnie nie pasowały i nie mogłem ich tam wrzucić. Im dalej w las, tym mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że chodzi o historię, a nie o to, że zdjęcia są robione małym aparatem na kliszę i mają widoczną perforację. W Accidents Will Happen forma wymuszała tego typu myślenie.

MG: Masz wystawę w Zachęcie, która jest pewnym osiągnięciem. Uważasz, że w życiu miałeś więcej szczęścia, czy zdobyłeś wszystko ciężką pracą?

Myślę, że zdecydowanie to pierwsze. Miałem po prostu więcej szczęścia. Mam dwa życia fotograficzne - zawodowe i to twórcze życie fotograficzne. One czasem się przecinają, przeplatają; a czasem są zupełnie obok siebie. Jeśli chodzi o to zawodowe, to ono rzeczywiście wydarzyło się dzięki ciężkiej pracy. Jako fotograf pracuję zawodowo od 19 roku życia, to jest 15 lat i myślę, że mam prawo być tu gdzie jestem. Natomiast jeśli chodzi o te twórcze historie to to się wzięło i stało. Nie chcę, żeby to zabrzmiało fałszywie skromnie, ale jak tworzyłem bloga Accidents Will Happen zakładałem, że to będzie swego rodzaju szkicownik, z którego miała kiedyś tam powstać książka czy wystawa. Ten blog powstał po to, żeby trzymać mnie w pewnych ryzach, żebym fotografował, skanował i publikował, żebym miał porządek w negatywach. W pewnym momencie to się po prostu wzięło i rozpłynęło. Być może jest to niefortunne, w pewnym sensie. Nie mam znajomych kuratorów, nie potrafię poruszać się w obiegu sztuki, trochę nie wiem jak to jeść.

PW: A pamiętasz swoją pierwszą wystawę?

Tak, to było w białostockiej galerii Arsenał. To dosyć poważna galeria BWA. Moje zdjęcia z dyplomu ukazały się w Notesie Na 6 Tygodni, chyba w trzecim numerze. Ten numer trafił do pani dyrektor Moniki Szewczyk, która zadzwoniła do mnie, bo byłem młodym chłopakiem z Białegostoku i akurat trafił się wolny termin. Tak miałem swoją pierwszą wystawę - z Notesu Na 6 Tygodni do Arsenału. A Arsenał to dość poważna galeria, która wysłała tę wystawę do Bukaresztu, Budapesztu, Berlina i innych miast na B (śmiech).

Kuba DąbrowskiFilm obyczajowy produkcji polskiej

Termin: 1.02-16.03.2014

Zachęta - Narodowa Galeria Sztuki
pl. Małachowskiego 3
Warszawa

{GAL|25736
Skopiuj link
Słowa kluczowe:
Komentarze
Więcej w kategorii: Wywiady
Magdalena Wosińska: Wychowanie w Polsce dodało mi odwagi w Ameryce
Magdalena Wosińska: Wychowanie w Polsce dodało mi odwagi w Ameryce
Z Katowic na Times Square. O niepewnych początkach, subkulturze amerykańskich skejtów końca lat 90. oraz o tym, jak dzieciństwo w Polsce wpłynęło na jej karierę w USA, rozmawiamy z Magdaleną...
10
Tomasz Lazar: „Dopiero gdy poświęcamy czas, zaczynamy widzieć"
Tomasz Lazar: „Dopiero gdy poświęcamy czas, zaczynamy widzieć"
O poszukiwaniu tematów, świadomym budowaniu narracji, pułapce mediów społecznościowych i szansach oraz zagrożeniach, które stawiają przed nami nowe technologie, rozmawiamy z...
28
Anita Andrzejewska: "Dzięki fotografii otworzyłam się na drugiego człowieka"
Anita Andrzejewska: "Dzięki fotografii otworzyłam się na drugiego człowieka"
Jak fotografia analogowa pomaga jej odnaleźć równowagę w codziennym zgiełku? O ulubionym świetle, kodach kulturowych w fotografii oraz pracy nad nową książką rozmawiamy z Anitą Andrzejewską
19
Powiązane artykuły