Kolodion na szczycie Kilimandżaro, czyli jak powstał najwyżej wykonany ambrotyp

We wrześniu 2024 roku Jan Skwara zrobił coś kompletnie szalonego – wszedł z chemią, szkłem i ciemnią na Kilimandżaro i wykonał najwyżej na świecie fotografię mokrym kolodionem. Wyczyn Polaka został niedawno oficjalnie wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa. Droga do tego sukcesu nie była jednak łatwa...

Autor: Redakcja Fotopolis

20 Czerwiec 2025
Artykuł na: 23-28 minut

Jan Skwara, 44-letni fotograf i podróżnik z Pruszkowa pod Warszawą, jako pierwszy na świecie wniósł aparat wielkoformatowy na szczyt Kilimandżaro i wykonał tam zdjęcia kolodionowe, starą techniką sprzed 175 lat. Zrobił to na wysokości 5 871 metrów n.p.m. I jako pierwszy człowiek na świecie, ustanowił rekord Guinnessa – w kategorii "Najwyżej wykonany ambrotyp", czyli jedno unikatowe zdjęcie na szklanej płycie z wykorzystaniem techniki mokrego kolodionu. Kilka dni temu wyczyn Polaka oficjalnie wpisano do Księgi Rekordów Guinnessa.

Jak wyglądały przygotowania do tej wyprawy, z czym trzeba było się zmierzyć i jakie wyzwania czekały na dachu Afryki, opowiada Jan Skwara.

01. Chemia, adrenalina i trochę sprytu

Kilimandżaro to nie łagodne studio fotograficzne – to 5 895 m n.p.m., mróz, wiatr i ograniczona ilość tlenu. A ja zabrałem tam sprzęt do kolodionu – chemię, szkło, ciemnię… żeby spróbować stworzyć unikalne zdjęcie. A do tego wszystkiego namówiłem na to szaleństwo kameralną ekipę znajomych!

Dla niewtajemniczonych – ambrotypia to XIX-wieczna technika fotograficzna, w której światłoczułą emulsję przygotowuje się na miejscu i trzeba działać błyskawicznie, zanim wszystko wyschnie. W idealnych warunkach to trudny proces… a ja przeprowadziłem go blisko chmur!

Pomysł zdobycia dachu Afryki, Kilimandżaro, z ciemnią i wykonania na szczycie fotografii w technice kolodionowej, a przy okazji ustanowienia rekordu Guinnessa na najwyżej wykonaną fotografię w tej technice, narodził się w 2021 roku. Wraz z Magdaleną Stępień FOTOgrafiką przemierzaliśmy wtedy Tanzanię. Magdo, dziękuję Ci za te osiem godzin w autobusie, podczas których – z czystej nudy – snuliśmy szalone plany! Szkoda, że ostatecznie nie mogłaś wziąć udziału w tej wyprawie.

Rok później zgłosiłem projekt do Guinness World Records, a po jego akceptacji rozpoczęły się przygotowania. Największym wyzwaniem było zorganizowanie odpowiednich chemikaliów do kolodionu na miejscu, w Tanzanii. Ze względu na ich toksyczność i potencjalną wybuchowość (kolodion to roztwór bawełny strzelniczej w eterze i alkoholu, czyli de facto substancję wybuchową rozpuszczamy w innej substancji wybuchowej oraz drugiej – ekstremalnie łatwopalnej), transport z Polski nie wchodził w grę.

Mój tanzański przewodnik i przyjaciel, Jumanne Kolokolo , przeczesywał wszystkie sklepy chemiczne w okolicach Kilimandżaro i w stolicy. Pytał nawet na uniwersytetach. Niestety, zdobycie kolodionu i bromku kadmu w Tanzanii okazało się niemożliwe. W końcu Jumanne odnalazł sklep chemiczny w Kenii, który podjął się sprowadzenia odczynników z Indii drogą morską. Proces ten trwał kilka miesięcy, ale w maju tego roku chemia była skompletowana – a ja mogłem kontynuować realizację tego szalonego marzenia!

02. Walka z czasem

Każda wielka wyprawa to przygoda, ale ta zaczęła się jeszcze przed pierwszym krokiem na szlaku. W czerwcu poleciałem do Tanzanii na testy – chciałem mieć pewność, że wszystko działa. I dobrze, że to zrobiłem! Okazało się, że kolodion indyjski kompletnie nie nadaje się do fotografii – zamiast pięknych obrazów, miałem jedynie rozczarowanie. Wylądował w przysłowiowym kiblu.

Zaczęła się walka z czasem – bilety na wrzesień kupione, zaliczki wysłane, a ja… nie mam chemii do fotografowania! Z przyjaciółmi uruchomiliśmy wszystkie możliwe kontakty – pisaliśmy do ambasady (cisza), szukaliśmy spedytorów (brak rozwiązań). Pojawiły się też pomysły ekstremalne – dostawca z RPA zaoferował, że znajdzie kogoś, kto przemyci kolodion przez trzy afrykańskie kraje. Brzmiało jak scenariusz filmu akcji, ale ryzyko było zbyt duże.

Wtedy pojawiła się iskierka nadziei – dostawca z Niemiec znalazł sposób, by wysłać kolodion w buteleczkach po 25 ml. Taka ilość miała niższy stopień zagrożenia i mogła polecieć kurierem. Odkryliśmy też, że chemia oznaczona jako „towary niebezpieczne” mogła legalnie trafić nie do Tanzanii, a do Kenii, gdzie przepisy są mniej restrykcyjne.

Wysłaliśmy dwie paczki. Ta z Polski dotarła kilka dni przed moim przylotem, a paczkę z Niemiec odebrałem… dokładnie w dniu, gdy wróciłem z góry!

03. Z plecakiem pełnym wyzwań

Chemia była tylko jednym z wyzwań, drugim była ciemnia i sprzęt. Choć Guinness tego nie wymagał, postanowiłem wnieść cały sprzęt na szczyt samodzielnie – ciemnię, chemię, wyposażenie laboratoryjne, aparat i statyw. Od początku roku budowałem prototypy ciemni, starając się zminimalizować jej rozmiar i wagę. Ostatecznie udało się zamknąć wszystko w 18,5 kg i 100-litrowym plecaku. W porównaniu do 80 kg ekwipunku, który wożę po Indiach, może się to wydawać mało, ale na niemal 6000 m każdy kilogram czuć się dużo bardziej.

Gdy trzy lata temu pierwszy raz wchodziłem na Kilimandżaro – na lekko, z minimalnym bagażem – pamiętam, że nigdy w życiu nie byłem tak zmęczony. Wiedziałem, że teraz muszę się fizycznie przygotować lepiej. Na treningi poświęciłem 5 miesięcy, ćwicząc 6 dni w tygodniu. Sprinty po schodach, godzinne spacery z plecakiem po klatce schodowej, długie wybiegania (pierwszy raz w życiu przebiegłem półmaraton), ćwiczenia wzmacniające nogi, mięśnie głębokie i stabilizujące oraz praca z oddechem (dzięki Aleh!). Nigdy nie byłem w tak dobrej formie, ale tydzień przed wyjazdem, gdy chodziłem z obciążeniem po Górach Świętokrzyskich, wróciłem z odciskami na biodrach i klatce piersiowej oraz z przekonaniem, że nie dam rady wnieść bagażu na szczyt.

04. Sytuacje, które wystudziły nie tylko atmosferę

W kolejnej odsłonie mojej wyprawy na dach Afryki opowiem o wyzwaniach, które stanęły przed nami, gdy zaczęliśmy realizować testy do projektu dokumentacji dla Guinnessa. Jednym z największych problemów była próba uchwycenia całego procesu w ciemni, gdzie jedynym źródłem światła była czerwona czołówka. Ale to nie wszystko – temperatura na zewnątrz spadała do -18°C, co sprawiało, że chemia, którą używamy do techniki kolodionu, zaczynała być kapryśna i trudno było utrzymać ją w odpowiedniej temperaturze. Z pomocą przyszedł Kasper Kędzierski (Kasper.photos), który nie tylko filmował dokumentację tej próby, ale także nakręcił pełnometrażowy film o całej wyprawie. To on zorganizował specjalny kontener-mroźnię, w którym przeprowadzaliśmy testy. Kiedy w Polsce termometry wskazywały 30°C, my ubrani w kurtki, czapki i rękawiczki musieliśmy stawić czoła temperaturze, która była o 50 stopni niższa.

Dodatkowo, bardzo pomocni byli moi kolodionowi przyjaciele, na których zawsze mogłem liczyć: Mateusz Detyniecki (Mokry Kolodion), Radosław Brzozowski, Piotr Radecki (Ambrotypy), Andrzej Górski oraz Paweł Roman, który dostarczył mi obiektywy. Dzięki ich poradom i wsparciu udało się przezwyciężyć te trudności. Nie obyło się bez dramatycznych chwil, jak ta, gdy podczas drugiej wizyty w mroźni, zapomniałem zabrać kuwetę na chemię! Sytuacja była napięta, ale z Kasperem ruszyliśmy na poszukiwanie improwizowanego rozwiązania – opakowanie po parówkach pełniło rolę kuwety, a inne plastikowe pudełko stało się tymczasowym pojemnikiem na utrwalacz.

05. Testy chemii, stres i pierwsze wyzwania w Tanzanii

Do Tanzanii dotarliśmy bez problemów, z całą ekipą i bagażem – co okazało się niemałym sukcesem. Na miejscu powitali nas Jumanne i Isaiah, którzy, zgodnie z lokalną tradycją, od razu zaproponowali skrzynkę piwa. Ich zdziwienie było ogromne, gdy odmówiliśmy (z jednym wyjątkiem)! Ostatnie tygodnie przygotowań to również czas abstynencji.

Ruszyliśmy do hotelu, by odpocząć i przepakować się na szlak. Ja jednak nie miałem czasu na wypoczynek – od razu zabrałem się za mieszanie chemii: kolodionu, kąpieli uczulającej, wywoływacza i utrwalacza. Część chemii była już na miejscu, część czekała od nieudanych prób w czerwcu. Trudno opisać, jak bardzo się stresowałem. Cała wyprawa zależała od tego, czy chemia zadziała. Pół biedy, gdybym był sam, ale namówiłem 8 osób, które poświęciły czas i pieniądze na to wyzwanie.

Z drżącymi rękami, wyliczałem odpowiednie ilości i sprawdzałem, czy wszystko jest w porządku. Niestety, coś mi nie pasowało – kolor, gęstość, przeczucie.

Postanowiłem, że zamiast spać, wstanę o 6 rano i przeprowadzę test. W ciemnym korytarzu urządziłem improwizowaną ciemnię. Światło, kamera, akcja – i zdjęcie się pojawiło!

Wybuch radości, kamienie spadające z serc. Spokój nie trwał długo. Kiedy odłożyłem zdjęcie do płukania, obraz zaczął znikać. Azotan srebra rozpłynął się w wodzie w postaci czarnej zawiesiny. Dlaczego tak się stało? Do dziś nie wiem.

Czas jednak naglił, a ja musiałem działać.

06. Podróż do granic wytrzymałości.

Po porannym posiłku dotarliśmy do Marangu Gate (1843 m n.p.m.). Po odpoczynku i nagraniu oświadczeń tej części ekipy , która miała świadczyć bicie rekordu Guinnessa, rozpoczęła się główna część naszej przygody – pierwsze 8 km przez gęsty las.

Pamiętacie, jak pisałem o plecaku podczas "testu" w Górach Świętokrzyskich? Mimo wątpliwości postanowiłem, że wezmę go na szczyt. Pierwszego dnia szło sprawnie i dotarliśmy do obozu Mandara Hut (2700 m n.p.m.).

Ponownie nie dane mi było odpocząć, bo musiałem przygotować sprzęt na kolejny dzień i przeprowadzić pierwsze testy w terenie. Czystość w kolodionie to klucz do sukcesu, więc starannie umyłem wszystkie kuwety, zlewki i szklane płyty. Przefiltrowałem azotan srebra i sprawdziłem listę ekwipunku na kolejny dzień. Zdecydowaliśmy się wydłużyć wejście na szczyt o dwa dni w porównaniu do standardowych trekkingów, by w każdym obozie mieć dzień na aklimatyzację i przeprowadzenie testów. Po wielu godzinach przygotowań i trudów w terenie, każdy krok w górę wiązał się z wyzwaniami. Jednak to, co najtrudniejsze, to zmierzenie się z własnymi słabościami i przekraczanie granic wytrzymałości – zarówno fizycznej, jak i psychicznej.

Po śniadaniu (tu trzeba dodać, że nasi kucharze to mistrzowie świata, przygotowywali nam przepyszne posiłki!) poszliśmy na około 3100m n.p.m. i tam rozstawiłem namiot-ciemnię. Zrobiłem 3 zdjęcia na dwóch mieszankach kolodionu. Wynik był zadowalający, ale tylko na zapasowym kolodionie. Główny znów zawiódł. Pojawił się problem spływania zdjęć. Problemem było to, że zapasowego kolodionu miałem tylko 20 ml. Na jedno zdjęcie zużywałem ok 3 ml, więc zostało mi do zrobienia 7 zdjęć.

07. Dzień trzeci – Horombo, 3720 m n.p.m.

Dzień trzeci to dzień dotarcia do obozu Horombo, położonego na wysokości 3720 m n.p.m. Z doświadczenia wiem, że to moment, w którym zaczynają się pojawiać pierwsze objawy wysokościowe. Jednak nasza zgrana ekipa nie wykazuje żadnych oznak zmęczenia. Z radością chłoniemy zapierające dech w piersiach krajobrazy, a po dotarciu na miejsce, udajemy się na pobliskie skałki, by zrobić kilka zdjęć ponad chmurami. Takie widoki trzeba uwiecznić! Następnie tradycyjnie: mycie i filtrowanie wody.

Nasza trasa to Marangu Route, jedyna, która zapewnia noclegi w domkach. To kluczowy wybór, ponieważ daje nam dostęp do twardych podłóg, stołów, ochrony przed wiatrem, a także łazienek z bieżącą wodą. Dla mnie, podczas tak wymagającej wyprawy, takie udogodnienia mają ogromne znaczenie.

Następnego dnia, dla większej wygody, postanowiliśmy rozstawić namiot w domku. To pozwoliło na lepszy komfort przed kolejnymi wyzwaniami. Po drodze zrobiliśmy kolejne zdjęcia, tym razem na dwóch kolodionach, jednak obydwa okazały się nieudane... Poziom stresu nieco wzrósł, ale nie traciliśmy wiary. Fotografia w tak ekstremalnych warunkach nie jest łatwa.

Po zdjęciach zrobiliśmy krótki spacer do Zebra Rock na 4100 m n.p.m., by przeprowadzić aklimatyzację i przygotować się na nadchodzące wyzwania kolejnego dnia.

08. Na granicy sił i wysokości

Droga do Kibo Huts (4750 m n.p.m.), ostatniego obozu przed atakiem szczytowym, to już nie przelewki. Wysokość daje o sobie znać z całą mocą. Krajobraz zmienia się gwałtownie — znikają ostatnie kępy zieleni, zaczyna się surowa, kamienista pustynia alpejska.

Na przełęczy między Kibo a Mawenzi wita nas ostry, lodowaty wiatr. Wieje w twarz, spowalnia każdy krok, odbiera siły. Idziemy w ciszy, noga za nogą, jakby czas zwolnił. Tu zaczyna się prawdziwa walka – z wysokością, zmęczeniem i samym sobą. Część grupy zaczyna odczuwać poważne objawy choroby wysokościowej. Na szczęście ja mam wysoką tolerancję, choć plecak z kolodionowym sprzętem zaczyna ciążyć niemiłosiernie. Ale nie odpuszczam — wiem, że na szczycie też będę musiał nieść cały ten ładunek.

Zanim jednak nadejdzie pora ataku, czeka nas jeszcze jedno zadanie: ostatni dzień aklimatyzacji i wyjście na 5100 m n.p.m. To właśnie wtedy podejmuję próbę ustanowienia nieoficjalnego rekordu – wykonania zdjęcia kolodionowego powyżej 5000 metrów. Guinness podaje tylko jedno kryterium: wysokość. Lokalizacja – dowolna.

Kolodion wykonany na wysokości 5 100 m n.p.m.

Podejście jest strome i wymagające. Część ekipy ledwo ciągnie nogi, ale wspieramy się nawzajem. Krok za krokiem docieramy do celu. I... sukces! Płyta wychodzi perfekcyjnie. Taniec radości, uśmiechy, ulga. Wracamy do obozu zmęczeni, ale podbudowani.

Kolodion wykonany na wysokości 5 100 m n.p.m.

Noc przed atakiem szczytowym nie daje wytchnienia. Ja wciąż pracuję – mycie, filtrowanie, przygotowanie chemii. Reszta próbuje zasnąć. Przed nami nocne wyjście. Najważniejsze jeszcze przed nami.

09: Tam, gdzie kończy się siła, zaczyna się wola

Część osób czuła się coraz gorzej, więc podzieliliśmy się na dwie grupy. Ci, którzy potrzebowali więcej czasu, wyruszyli o 1:00 w nocy. Ja, z ekipą lepiej zaaklimatyzowaną, ruszyłem 45 minut później.

W poprzednich dniach szedłem jak automat – adrenalina i poczucie misji napędzały mnie lepiej niż kofeina. Dźwigałem ciemnię zaskakująco sprawnie i czułem się lepiej niż przy poprzednim wejściu na Kilimandżaro, choć wtedy miałem minimalny bagaż. Uczciwe przygotowania zrobiły swoje – chyba nigdy nie byłem w takiej formie.

Atak szczytowy to inna liga. Niedosypianie, stres, mróz (nocą poniżej -10°C), ciemność. Szliśmy w trybie zombie, skupieni na każdym kroku. Spotkaliśmy jedną osobę z pierwszej grupy – zawróciła z powodu zawrotów głowy i zamarzniętych kończyn.

Wschód słońca nad Kenią dodał otuchy. Dogoniliśmy część grupy i zwolniliśmy tempo, by dotrzeć na szczyt w cieplejszych godzinach.

Ostatnie podejście do Gilman’s Point było najtrudniejsze. Wysokie głazy i ciężki plecak wyciskały resztki sił. Ale nie mogłem się zatrzymać. Widziałem to w oczach towarzyszy – nie mięśnie, ale wola ich niosła. Mijaliśmy wspinaczy sprowadzanych przez przewodników. Niektórzy zataczali się, nie mogąc iść o własnych siłach.

O 10:30 stanęliśmy na dachu Afryki. Czas naglił – rozstawiałem ciemnię. Zamiast standardowych 20 minut na zdjęcie i szybkie zejście, czekała nas walka z czasem i procesem. Samo rozstawienie namiotu zajęło pół godziny.

Chwila prawdy. Każdy na granicy sił, ale wszyscy pomagali – fizycznie i mentalnie. Kasper dokumentował każdy krok, nadkładał kilometry, na szczycie prawie zemdlał. A jednak dał radę.

10. Jedno zdjęcie, które zdefiniowało moją wyprawę

W końcu nadszedł czas na wykonanie rekordowego zdjęcia. Drżącymi z zmęczenia rękami przygotowałem płytę, ustawiłem ekipę pod znakiem na szczycie i zrobiłem TO JEDNO zdjęcie. Niestety, popełniłem błąd – prześwietliłem je. Mokry kolodion jest wrażliwy na fale światła z zakresu niebieskiego i UV, a promieniowanie UV na takiej wysokości, przy bezchmurnym niebie, było zdecydowanie silniejsze, niż zakładałem. Wiedziałem o tym, ale nie wziąłem tego pod uwagę w pełni. Podczas wywoływania szybko odkryłem swój błąd – obraz, który powinien pojawić się stopniowo, ujawnił się natychmiast. Przerwałem proces, ale to zawsze odbija się na jakości zdjęcia.

Kolodion wykonany na wysokości 5 895 m n.p.m.

Pierwsze, co chciałem zrobić, to zrobić kolejne ujęcia. Adrenalina była na takim poziomie, że czułem się gotowy na cały dzień pracy, ale grupa szybko sprowadziła mnie na ziemię. Słaniając się i ledwo oddychając, przypomnieli mi, że nie jest to dobry pomysł, szczególnie że czekała nas długa droga na dół, do obozu na 3820 m. A było już południe.

Zadowoliłem się tym, co miałem. Biorąc pod uwagę ekstremalne warunki, efekt nie był najgorszy. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy dalej. Najpierw do Kibo Huts (4750 m), gdzie mieliśmy chwilę odpoczynku, a potem do obozu Horombo. Każdy szedł w swoim tempie, niektórzy dotarli już po zmroku. Tam w końcu nadszedł czas na radość i świętowanie. I wtedy na stół wjechał tort… Czujecie to? Tragarze wnieśli tort!

11. Wielki Finał

Nadszedł kolejny dzień, a z nim powrót do bram parku, gdzie odebraliśmy certyfikaty zdobycia szczytu, a potem ruszyliśmy w stronę hotelu.

Tam w końcu przyszła chwila na wzniosenie toastu. Wraz z całą ekipą przewodników, tragarzy i kucharzy, świętowaliśmy nasze osiągnięcie, racząc się lokalnym piwem (oczywiście o nazwie Kilimanjaro). Tańczyliśmy i śpiewaliśmy do późnej nocy, celebrując wspólną wyprawę.

Pozostał już tylko powrót do kraju, który, jak się okazało, również obfitował w przygody. Czekając na boarding, usłyszałem swoje nazwisko w megafonie! Pani z obsługi przeprowadziła mnie z powrotem przez wszystkie kontrole i zaprowadziła do pokoju. Pokój był pusty, a na środku leżał mój plecak, wydający niepokojące dźwięki… piiiiip, piiiiip, piiiiip. Wyobraźcie sobie, jakie skojarzenia mogły wywołać takie odgłosy u pracowników lotniska? Ja wyobraziłem sobie wszystko, od zakuwania w kajdany po przeszukanie plecaka, ale okazało się, że stoper, którego używałem do mierzenia czasu uczulania płyty, się włączył. Po wyjaśnieniu sprawy, mogłem wrócić na pokład samolotu.

Po przylocie do Warszawy czekała na nas kolejna niespodzianka – większość bagaży nie doleciała. Na szczęście, w tę stronę, a nie do Tanzanii!

I tak zakończyła się wyprawa, której pomysł zrodził się trzy lata temu, a przygotowania trwały 18 miesięcy.

Jan Skwara

Fotograf i podróżnik z zacięciem dydaktycznym. Rekordzista Guinnessa na najwyżej wykonany ambrotyp (zdjęcie na szkle w technice mokrej płyty kolodionowej). Rekord ustanowił na szczycie Kilimandżaro (5871 m n.p.m.). Laureat wielu międzynarodowych i krajowych konkursów fotograficznych (m.in. Wielki Konkurs Fotograficzny National Geographic, Leica Street Photo, Travel Photographer of the Year, Polski Konkurs Fotografii Sportowej, trzykrotny zwycięzca konkursu „Kadry ze Świata”), wyróżniany w dziedzinie fotografii podróżniczej, portretowej, reporterskiej i sportowej. Jego zdjęcia publikowane były m.in. w The Sun, The Mirror, Daily Mail, The Telegraph, National Geographic, Poznaj Świat, Digital Camera UK i Magazynie Turystyki Górskiej NPM. Prezentował zdjęcia podczas wystaw indywidualnych i zbiorowych (m.in. „Bangladesz reporterskim okiem 2023”, „Black & White” Ateny 2017, „Photocrowd & Alamy Exhibition London 2015”, „Podróże okiem Polaków”, „Polska – konteksty”, „Indyjskie Misteria”). Zdobywca pierwszej nagrody w ogólnopolskim plebiscycie Osobowość Roku 2024 w kategorii Kultura. janskwara.com

Skopiuj link
Komentarze
Więcej w kategorii: Galerie
Grand Press Photo 2025 - zobacz najlepsze polskie zdjęcia reportażowe ostatniego roku
Grand Press Photo 2025 - zobacz najlepsze polskie zdjęcia reportażowe ostatniego roku
Poznaliśmy wyniki Grand Press Photo 2025. W największym polskim konkursie fotografii prasowej zwyciężyła Katarzyna Ewa Żak. Zobaczcie wszystkie nagrodzone prace.
10
World Food Photography Awards 2025 - najlepsze zdjęcia kulinarne ostatniego roku. Polka wśród nagrodzonych
World Food Photography Awards 2025 - najlepsze zdjęcia kulinarne ostatniego roku. Polka wśród...
Za nami kolejna edycja największego konkursu fotografii kulinarnej na świecie. Finałowa galeria to jak zwykle kadry daleko wykraczające poza same zdjęcia potraw. Zobaczcie nagrodzę...
22
Zamach na Trumpa i horrory Damaszku - przyznano fotograficzne nagrody Pulitzera 2025
Zamach na Trumpa i horrory Damaszku - przyznano fotograficzne nagrody Pulitzera 2025
Przyznano tegoroczne nagrody Pulitzera. Tym razem wyróżnienia ponownie trafiają do pojedynczych fotografów - za relacje z pamiętnego wiecu wyborczego Donalda Trumpa i więzień...
9