Fujifilm GFX 50R - w podróży po bezdrożach Jordanii

Autor: Julia Kaczorowska

25 Czerwiec 2019
Artykuł na: 17-22 minuty

Jordania. Kraj skał i piasku, cały mieniący się w żółciach i czerwieniach. O tym Google Maps powiedziało mi jeszcze przed wyjazdem. Nie wiedziałam natomiast, że jest to kraj głównie górzysty. W tygodniowej podróży towarzyszył mi kompaktowy średni format Fujifilm GFX 50R. Jak sprawdził się w niełatwych warunkach fotografii podróżniczej?

40 stopni w cieniu, z lekkimi wahaniami, towarzyszyło nam przez cały wyjazd. Przez siedem dni widziałam na niebie może cztery chmury. Mówi się, że suche powietrze pomaga znosić upały - jest to po części prawda, ale podczas naszego pobytu sami Jordańczycy przyznawali, że jest wyjątkowo gorąco. Aparat z temperaturą radził sobie wzorowo, mi było trochę trudniej.

Chcieliśmy być niezależni więc wypożyczyliśmy na lotnisku dwa samochody. To był świetny wybór - jeździliśmy tam gdzie chcieliśmy, zatrzymywaliśmy się na poboczu, gdy zobaczyliśmy za oknem ciekawy kadr. Jak jeżdżą Jordańczycy? Jak szaleńcy. Wyprzedzają na trzeciego, jeżdżą pod prąd, trąbią, pasy na drodze w zasadzie dla nich nie istnieją. Brzmi to może koszmarnie, ale ci z nas, którzy zdecydowali się siedzieć za kierownicą, poradzili sobie znakomicie. Przy akompaniamencie arabskiej muzyki z radia już w Ammanie wtapiali się powoli w tamtejszy folklor jazdy, by potem czerpać z niego przyjemność.

Jordania to dla mnie hałas i rozgardiasz, przeplatany szerokimi przestrzeniami i ciszą

Przejeżdżając większość kraju doświadczyliśmy na przemian jednego i drugiego. Co więcej, nasz pobyt wypadł na okres ramadanu, kiedy to Jordańczycy zmieniają swój codzienny rytm - funkcjonują głównie po zachodzie słońca, a śpią w ciągu dnia. Podczas trwania ramadanu od świtu do zmierzchu muzułmaninowi nie wolno spożywać żadnych pokarmów, pić napojów (w tym wody), palić tytoniu ani uprawiać seksu. W praktyce oznacza to, że przez większość dnia miasta są niemalże puste. Wraz z zachodem słońca z głośników rozbrzmiewa nawoływanie do modlitwy i śpiewy. Wkrótce nadchodzi czas kiedy rodzina po całym dniu postu może zjeść pierwszy wspólny posiłek - iftar. Gdy tylko zakończy się celebracja, wszyscy pojawiają się na ulicach. Dzieci bawią się co najmniej do północy, dorośli przesiadują na krawężnikach. Korki w Ammanie o godzinie 23:00 to nic dziwnego.

Starałam się uchwycić na zdjęciach zarówno tę żywą stronę Jordanii, jak i spokojniejszą, czyli rozległe krajobrazy. O ile z tym drugim nie było problemu, bo mimo mało “krajobrazowego” obiektywu aparat sprawował się znakomicie (o czym za chwilę), o tyle uchwycenie wieczoru w zatłoczonej stolicy Jordanii i mniejszych miasteczkach nie było najprostsze. Autofokus w tym aparacie generalnie “myśli” dość wolno, ale da się to przełknąć przy dobrym oświetleniu. Natomiast wyjątkowo słabo radził sobie wieczorami wśród żwawo poruszających się ludzi, co niestety skutkowało utratą paru kadrów.

Analogowy "look", który nie przyciąga uwagi

Zanim przejdę do reszty wad i (i licznych zalet) GFX-a, warto wspomnieć, że od lat pracuję na lustrzankach. Zbieram się co prawda powoli do przesiadki na bezlusterkowca, ale dotąd najlepiej “obeznana” byłam z moim Nikonem D800E i to głównie z nim podróżowałam. Nie muszę chyba wyjaśniać, że ta pełna klatka z obiektywem 24-70 mm f/2.8 dość wyraźnie rzucała się w oczy i ciążyła mi na ramieniu. Teraz wyjechałam ze sprzętem, który jest co prawda cięższy od małoobrazkowych bezlusterkowców, ale lżejszy od mojego poprzedniego zestawu lustrzankowgo. Co więcej, charakterystyczny dla Fujifilm analogowy "look", nie przyciąga tak uwagi jak Nikon ze złotą obwódką na obiektywie. Miejscowi nie zdają sobie sprawy, że niosę na ramieniu sprzęt wart około 25 tys. zł, raczej kojarzą go ze starym aparatem. Na wyjazdach takie wrażenie jest niezastąpione.

Pozostając przy kwestii wyglądu - mam wrażenie, że wizualnie jest to po prostu powiększona wersja mniejszych korpusów Fujifilm typu X-Pro2. Niestety, o ile mniejszy brat średniego formatu wygląda bardzo zgrabnie, to GF-X wydaje się być po prostu prostokątnym klockiem. Spotkałam się z opinią wśród podróżujących ze mną znajomych, że ten design w połączeniu z wielkością wręcz przywodzi na myśl jakiś zabawkowy aparat. Cóż, może stylistycznie nie jest szczytem finezji, ale jak wspomniałam wyżej, jego wygląd akurat działa na plus.

Z GFX-em czułam się znakomicie

Pewnie pojawiają się wątpliwości co do wygody w użytkowaniu takiego aparatu. Średni format w podróży? Przecież to raczej sprzęt portretowo-studyjny. Czy wygodnie leży w dłoni? Czy nie brakuje wyraźniej zarysowanego gripu? Jak się go nosi podczas całodziennych wędrówek? Co prawda mogę się wypowiadać jedynie o zestawie, który miałam ze sobą, czyli body z obiektywem 63 mm f/2.8, ale z nim podróżowało mi się świetnie.

Nosiło mi się go bardzo wygodnie i tak samo wygodnie leżał w moich damskich dłoniach. Mam co prawda wrażenie, że przez moją leworęczność zawsze trochę inaczej trzymam aparaty niż “powinno się to robić”, ale nie odczułam żadnego dyskomfortu z tym związanego. Dołączony do zestawu pasek jest wygodny - nie uwiera, nie wrzyna się w ramię ani szyję. Nie powiedziałabym, żeby aparat był ciężki - a przez cały wyjazd nie rozstawałam się z nim w zasadzie ani na chwilę (prócz jednej wyprawy do kanionu z rwącą rzeką, kiedy to jednak obawa przed zalaniem aparatu wygrała). Przez chwilę miałam w ręku aparat kolegi i zadowoleniem zauważyłam, że Sony A7III z przypiętą Sigmą Art 35 mm waży więcej, niż mój zestaw.

Wydawało mi się, że z przyzwyczajenia będę korzystać tylko z wizjera, a jednak bardzo szybko przekonałam się do patrzenia na ekran LCD. Z tego pierwszego korzystałam tylko przy bardzo mocnym słońcu, kiedy na podglądzie nie sposób było cokolwiek dojrzeć. Dużą wygodą jest fakt, że ekran jest odchylany. Podczas wyjazdu miałam wrażenie, że pięknie odwzorowuje kadr, pokazując jasny, wyraźny obrazek o intensywnych kolorach - niestety, po zgraniu materiału na komputer okazało się, że z RAW-ami jest już nieco gorzej. Przede wszystkim wiele ujęć, które wspaniale wyglądały na podglądzie w aparacie, po zgraniu na komputer okazało się zbyt ciemnych. Warto więc o tym pamiętać i albo brać na to poprawkę w trakcie fotografowania, albo dostosować odpowiednio jasność ekranu w menu aparatu. Mi pozostało już tylko “wyciąganie” RAW-ów, co na szczęście nie było problemem. Pozostając w temacie RAW-ów - wielokrotnie słyszałam negatywne głosy dotyczące wywoływania surowych plików Fujifilm w Lightroomie. Rzeczywiście, musiałam się nagimnastykować by uzyskać kolory podobne do tych, jakie zwykle uzyskiwałam edytując pliki z Nikona. Ale moim zdaniem to kwestia wprawy i przyzwyczajenia do charakterystyki barwnej typowej dla konkretnej marki.

Warto dodać parę słów o ekranie i wizjerze. Celownik o powiększeniu 0,77x pomaga w ostrzeniu. Ekran jest dotykowy, ustawianie punktu ostrzenia jest możliwe zarówno za pomocą dotyku, jak i joysticka umieszczonego po prawej stronie wyświetlacza. Aparat bardzo sprawnie przełącza podgląd z ekranu na wizjer (po przyłożeniu oka). Niemniej równie szybko robi to podczas oglądania zdjęć, co mnie niesamowicie irytowało. Wystarczyło, że podczas pochylania się nad aparatem (w celu podejrzenia wykonanego kadru) jakiś kosmyk włosów zaplątał mi się bliżej wizjera, o co nie trudno przy jordańskim wietrze, a aparat od razu przełączał się na wizjer.

Jaka jeszcze była Jordania?

Staraliśmy się mieszkać tak, by być jak najbliżej miejscowych, a jak najdalej od turystów. Wybieraliśmy małe hostele i Airbnb. Było warto - zdarzało się, że byliśmy jedynymi turystami w miasteczku. Jordańczycy byli przemili, choć nasza żeńska część ekipy czuła się czasem nieswojo, nie mogąc uciec od spojrzeń, mimo, że starałyśmy się dbać o ubiór zgodny z tamtejszą kulturą.

Zwiedziliśmy przepiękną Petrę idąc ramię w ramię z innymi turystami, ale potem spędziliśmy dwie noce w miasteczku tych, który na co dzień w Petrze pracują jako przewodnicy i handlarze. Mieszkaliśmy w dużym pokoju pełnym materaców, na ostatnim piętrze budynku należącego do jordańskiej rodziny. Nasz gospodarz częstował nas ichniejszą wyjątkowo słodką herbatą, która paradoksalnie okazała się być dobrym remedium na upały. Po miasteczku chodziły luzem osiołki, niestety często koszmarnie traktowane przez swoich właścicieli, szczególnie dzieci. Goszczący nas Jordańczyk (młody, obsługujący Airbnb, a więc posiadający internet i kontakt ze światem) po którejś interwencji naszej koleżanki zapytał się:

- Ona kocha zwierzęta prawda?
- Tak!
- A macie jakieś zwierzęta u siebie w domu?
- Psa
- A osły, wielbłądy?
- Nie...
- To na czym jeździcie?

Każdemu przejściu naszej grupy przez miasteczko towarzyszyło co najmniej paru urwisów, którzy czasem zamieniali się w istną dziecięcą pielgrzymkę nieodstępującą nas na krok. Tu niestety aparat nie sprawował się za dobrze - po pierwsze brak szerszego obiektywu dawał się we znaki (nie wytłumaczysz jordańskiemu dziecku, że ma się odsunąć, bo mam inną minimalną odległość ostrzenia), a po drugie zanim autofocus się “namyślił”, dziecko już zdążyło przebiec.

Szybkość wybudzania się aparatu niestety również nie jest zabójcza - nie jest źle, ale czułam, że parę kadrów mi przez to uciekło. Trzeba jednak przyznać, że obiektyw 63 mm (ekwiwalent 50-tki dla matrycy 35 mm) idealnie sprawował się jako obiektyw portretowy. Głębia przy f/2.8 robi zupełnie inne wrażenie na tym aparacie. Trzeba jednak uważać, bo nawet takie drobne różnice jak wyostrzenie na rzęsy zamiast na oko stają się zauważalne.

Wspomniałam już o tym, że dokuczał mi brak szerokiego obiektywu. Zooma również czasem brakowało, ale z tym można doskonale poradzić sobie poprzez… kadrowanie już w postprodukcji. To, jak bardzo można “dokadrować” 50 Mp zdjęcie bez utraty na jakości, jest czymś niesamowitym. Niby nie powinno to być dla mnie zaskoczeniem - taki w końcu urok średniego formatu - ale zrobiło to na mnie duże wrażenie.

Co ciekawe, byłam pozytywnie zaskoczona żywotnością baterii. Na wyjeździe miałam ze sobą dwa akumulatory. Starałam się nie chodzić z non-stop włączonym aparatem, ale też nie martwiłam się tym, czy spada mi kolejna “kreseczka”. Ani razu nie spotkała mnie przykra niespodzianka w postaci rozładowanej baterii!

Po stolicy, przeprawie przez kanion, krótkiej kąpieli w Morzu Martwym i w końcu Petrze oraz jej okolicach, przyszedł czas na pustynię. Na Wadi Rum spędziliśmy dwie noce, podczas których jak na nieszczęście akurat zabrakło wody do mycia. Gdy po 1,5 dnia właścicielowi obozu, Zedanowi, udało się pożyczyć wodę od jednego ze swoich 26 braci (to nie żart!), spotkało nas spore zaskoczenie. Kojarzycie uczucie, kiedy zwykle czeka się na ciepłą wodę i bywa problem z jej dostępnością? Cóż, tu było zupełnie na odwrót. Z prysznica leciał wrzątek, jakby Zedan wlał tam naszykowaną właśnie wodę na wieczorną herbatę. Musieliśmy czekać do nocy, aż zgromadzona w blaszanych zbiornikach woda choć trochę się schłodzi.

Komunikat “wyłącz aparat i włącz go ponownie” pojawił mi się parokrotnie również na pustyni. Może jednak miało to jakiś związek z temperaturą? Na Wadi Rum mieliśmy również okazję obserwować mini wir piaskowy. Biorąc po uwagę to, jak mocno tam wiało, byłam pozytywnie zaskoczona, że aparat tylko troszeczkę skrzypiał od piasku. Potwierdzam więc - jest porządnie uszczelniony i sprawdza się nawet w ekstremalnych warunkach.

Pod koniec pobytu, po spacerze wśród wielbłądów (które luzem pasły się pod naszym obozem niczym krowy w na polskiej łące), spędziliśmy pół nocy pod niebem pełnym gwiazd, rozmawiając o sprawach ważnych i błahych z Zedanem. Beduin opowiadał nam o tym jak inwestuje w wielbłądy. Tłumaczył jak wyglądają jordańskie wesela i czym różnią się od naszych. Przywołał sytuację jak próbował wpłynąć na rząd w sprawie regulacji dotyczących złego traktowania zwierząt i został nazwany przez to wariatem. Przyznał też, że ten obóz na pustyni jest dla niego oazą spokoju, do której czasem ucieka od swoich dwóch żon. Chłonęliśmy inną kulturę czasem uśmiechając się, a czasem kręcąc głową z braku zrozumienia.

Jak sprawdził się Fujifilm GFX 50R w podróży? Gdybym miała więcej czasu na zapoznanie się z aparatem przed wyjazdem, prawdopodobnie “wyciągnęłabym” z niego więcej - chociażby skorzystała z wygodnej możliwości personalizacji przycisków. Aparat połączył jednak wagę lżejszej lustrzanki, design analoga i jakość obrazu ze średniego formatu. Pozytywnie zaskoczyła mnie całkiem wydajna bateria. Mimo pewnych mankamentów, jestem na tak. Tylko następnym razem koniecznie z jeszcze jednym, szerszym obiektywem!

Tekst i zdjęcia: Julia Kaczorowska | www.juliakaczorowska.pl

Skopiuj link

Autor: Julia Kaczorowska

Studiowała fotografię prasową, reklamową i wydawniczą na Uniwersytecie Warszawskim. Szczególnie bliski jest jej reportaż i dokument, lubi wysłuchiwać ludzkich historii. Uzależniona od podróży i trekkingu w górach.

Komentarze
Więcej w kategorii: Recenzje
Kraj w kolorze ziemi. Gruyaert i jego „Morocco” [RECENZJA]
Kraj w kolorze ziemi. Gruyaert i jego „Morocco” [RECENZJA]
Jeżeli o stopniu fascynacji danym miejscem decydowałaby liczba poświęconych mu książek fotograficznych, Harry Gruyaert mógłby śmiało pretendować do tytułu honorowego obywatela Maroka....
7
Inny czas. Przeczytaliśmy nową książkę Sage Sohier [RECENZJA]
Inny czas. Przeczytaliśmy nową książkę Sage Sohier [RECENZJA]
W okresie pandemicznego zawieszenia Sage Sohier otwiera na nowo swoje archiwa. Rolka po rolce przygląda się materiałom sprzed kilkudziesięciu lat, by później ułożyć z nich Passing...
15
Pyszna sesja modowa z lampą Elinchrome Five
Pyszna sesja modowa z lampą Elinchrome Five
Filip Kowalkowski odsłania kulisy pracy na planie zdjęciowym z lampą Elinchrom FIVE - plenerową głowicą akumulatorową o dużej mocy.
10
Powiązane artykuły
Wczytaj więcej (1)