Wydarzenia
Melchior Wańkowicz. Fotoreporter - wystawa nieznanego dorobku reportera literackiego
Materiał we współpracy z marką Fujifilm
Jesteś chyba pierwszą osobą, która oficjalnie o to pyta, a to całkiem ciekawe. Przez duży zbieg okoliczności, zachęcony przez przyjaciółkę odwiedziłem parę lat temu pewną wizjonerkę. Pierwszą rzeczą, którą mi powiedziała, było to, że występuję pod złym nazwiskiem. Tłumaczyła, że „dziadek”, którego miałem za dziadka nie był moim biologicznym dziadkiem. Z początku mnie to rozbawiło, ale powiedziała mi też 100 innych rzeczy, które pokrywały się z prawdą. Wychodząc zadzwoniłem do ojca myśląc, że będzie się ze mnie nabijał, ale zamiast tego w słuchawce usłyszałem ciszę. Okazało się, że moim prawdziwym dziadkiem był „wujek”, którego widziałem raz czy dwa razy na oczy.
Prawdopodobnie nic bym z tym nie zrobił, ale podczas rozmowy ta wizjonerka przekonywała, że osoby, które z jakichś powodów nie występują pod prawdziwym nazwiskiem mają w życiu pod górkę, bo tak jakby oszukują wszechświat. A także, że osoby z dużą intuicją takie rzeczy wyczuwają i mogą podchodzić do mnie z nieufnością. A że powiedziała mi też masę rzeczy, które później sprawdziły się w 100 procentach, stwierdziłem, że podejmę się urzędowej zmiany nazwiska. Tak więc od pewnego czasu nie ma już Macieja Galasa.
Co najśmieszniejsze, jest lepiej. Zauważyłem to na przykład w relacjach biznesowych. Wcześniej miewałem sytuacje, gdzie klient, mimo mojej pełnej szczerości i przygotowania nie do końca wierzył w projekt, który miałem dla niego zrealizować. Teraz tego nie ma. Może to też wynika z jakiejś zmiany we mnie… Nie wiem. W każdym razie mam wrażenie, że po zmianie nazwiska jest mi jakoś lżej i łatwiej.
Fot. Maciej Taichman
Powiem tak: ja jestem po prostu uzależniony od tworzenia obrazu i nie umiem od tego odejść. Parę razy nawet próbowałem, ale życie ułożyło się tak, że po prostu nie mogłem tego zrobić. Poza tym uwielbiam to robić, niezależnie od formy.
Lawirowanie pomiędzy obrazem ruchomym a nieruchomym zaczęło się u mnie w 2006 roku. Pamiętam nawet dokładny dzień, w którym zwróciłem się w stronę filmu. Robiłem sesję modową - super modelka, ciuchy, limuzyna - wszystko ze sobą grało. Na jednym ze zdjęć ta dziewczyna miała udawać, że pije kawę. Zrobiłem to zdjęcie i kątem oka zauważyłem, jak zgrabnym ruchem odstawia filiżankę na półeczkę przy siedzeniu. To było tak autentyczne, spontaniczne i trafne, że w jednej chwili dotarło do mnie jak uboga jest fotografia w zakresie ukazywania kontinuum. W tym momencie postanowiłem kupić kamerę.
To były jednak inne czasy i wejście w świat wideo było jak wkroczenie do innego wszechświata. Astronomiczne kwoty, zupełnie nieznane oprogramowanie, tysiące stron instrukcji obsługi. Nie raz brałem się za jakieś rzeczy i momentalnie rezygnowałem, bo mnie to przerastało. Ale brnąłem w to konsekwentnie dalej i gdy wydałem już chyba wszystkie swoje pieniądze, zaczęły pojawiać się zlecenia na teledyski. To było przyjemne, fajnie szło i dosyć szybko na horyzoncie zaczęły pojawiać się także zlecenia reklamowe. Zaczęło się robić poważnie - wielostronicowe umowy, duża odpowiedzialność, konieczność wynajmowania bardzo drogiego sprzętu, robienie wszystkiego pod dyktando klienta… W pewnym momencie poczułem tego ciężar i stwierdziłem, że muszę wrócić na trochę do fotografii na zasadzie odpoczynku. Do robienia fotografii niewymuszonej.
Fot. Maciej Taichman
Stąd też wzięły się takie aktywności, jak blog czy kanał na YouTube. Cały czas szukałem sprzętu, który idealnie odpowiadałby moim oczekiwaniom i pozwolił mi robić zdjęcia o jakich marzyłem. I to był sposób na to, by mieć do tego sprzętu dostęp, móc sprawdzać jego możliwości. Tak też dochodziłem do kolejnych etapów w swoim rozwoju, bo co pewien czas znajdowałem rzeczy, które zupełnie mnie oczarowywały i zmieniały sposób w jaki pracuję. I tak trwa to już od kilkunastu lat.
Tak. Ostatecznie znalazłem go w 2022 roku. Wtedy jeszcze nie miałem środków, by zorganizować go w całości, ale dziś wreszcie go mam i w 2024 roku mam już go w najnowszej wersji. Po kilkunastu latach od początku moich poszukiwań mogę wreszcie zacząć robić takie sesje, jakie zawsze chciałem robić.
Tak, ale żeby zrozumieć moją motywację trzeba wiedzieć skąd to całe poszukiwanie się wzięło. Ja sam dopiero niedawno zdałem sobie z tego sprawę. Swoją przygodę z fotografią zawodową zaczynałem w połowie lat 90. To były czasy, gdy szczytem technicznych możliwości były aparaty na film wyposażone w system AF. Na swój pierwszy aparat zarobiłem, pracując w niemieckim hotelu obok zamku Neuschwanstein. Wykorzystywałem wtedy każdą chwilę, by wyrwać się z tej śmierdzącej tłuszczem kuchni i odwiedzić pobliskie miasteczko. Tam siadałem w kawiarni i oglądałem niemieckie czasopisma, albo szedłem obejrzeć jakąś wystawę. I to był mój pech. Bo choć nie była to wielka sztuka, pokazywała niewyobrażalną przepaść pomiędzy tym, co widziałem, a tym co jest w stanie zaoferować aparat małoobrazkowy.
Fot. Maciej Taichman
Wtedy jeszcze tego nie rozumiałem, ale niedługo później przydarzyła się sytuacja, która otworzyła mi oczy. Do tego hotelu przyjechał fotograf, który miał wykonać jego zdjęcia do folderu reklamowego. To nie był jakiś wielki fotograf ani specjalnie wymyślna sesja. Całość jego pracy sprowadzała się do tego, że przestawił pelargonie na balkoniku. Natomiast on na to zlecenie przyjechał z Hasselbladem i całym zestawem szkieł. Wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, jak daleko jesteśmy za Zachodem w kwestiach sprzętowych. U nas takich aparatów wtedy jeszcze zwyczajnie nie było. Wtedy też zacząłem rozumieć, że jak chce się coś robić na poważnie, to trzeba mieć też poważny sprzęt.
Ale tak na dobre „zachorowałem” dopiero kończąc pracę w Niemczech. Wracając odwiedziłem sklep fotograficzny w Monachium. Przyszedł tam pewien Pan kupować aparat - też średni format, zestaw za astronomiczną kwotę. Gdy zaczynali mu go pakować, zapytałem czy mogę go obejrzeć. Spojrzałem w wizjer i to, co zobaczyłem było dla mnie kompletnym szokiem. To było coś, czego nie było można zobaczyć w żadnym innym aparacie. Wtedy kompletnie zwariowałem i po powrocie od razu założyłem firmę.
Oczywiście, wszystkim tłumaczyłem, że jeżeli chcemy coś zrobić naprawdę profesjonalnie, to konieczny jest średni format. I tak pracowałem dłuższy czas na pożyczonych Mamiyach i średnioformatowych diapozytywach. Poźniej dorobiłem się też Hasselblada 503CW. Ale to wszystko wiązało się też ograniczeniami. Zawodowe wywoływanie i skanowanie tych diapozytywów na skanerze bębnowym kosztowało horrendalne kwoty. I nagle okazywało się, że jadę na sesję na Sardynię mając tylko 6 filmów po 12 klatek, bo tylko tyle zaakceptował klient w budżecie. Musieliśmy więc liczyć każde zdjęcie, nie było mowy o tym, że coś poprawi się w postprodukcji. To nauczyło mnie szanowania kadru - o wszystko trzeba było zadbać przed wciśnięciem spustu migawki. Dziś szalenie się cieszę, że to się skończyło, to było zwyczajnie chore. Za nic nie wróciłbym dzisiaj do filmu.
Fot. Maciej Taichman
Myślę, że to kwestia świadomości. Ja w ten sposób pracowałem 3-4 lata. Pewnego dnia przyszedłem do jednej ze szkół fotografii, w której prowadziłem zajęcia i jeden z wykładowców pokazał mi aparat cyfrowy. Oczywiście go wyśmiałem i skrytykowałem, że w ogóle bawi się w coś takiego. Nie minął rok i okazało się, że on zgarnia kilkakrotnie więcej zleceń tylko dlatego, że nie jest ograniczony ilością zdjęć i procesem wywoływania. Tak skończyły się moje marzenia o jakości. Trzeba było odstawić na bok sentymenty i kupić cyfrówkę.
Pracy zrobiło się oczywiście dużo więcej, ale jednocześnie od tego właśnie momentu na dobre rozpoczeły się moje poszukiwania czegoś, co tę jakość znaną ze skanów bębnowych i Hasselblada czy Mamiyi, mogłoby zaoferować. To były okolice 2005 roku, wtedy jeszcze nie było o tym mowy. I tak też przez kolejne kilkanaście lat przechodziłem przez burzliwe związki z różnymi systemami - od pełnej inwestycji w sprzęt Canona, który póżniej w całości wymieniłem na optykę Zeissa, poprzez fascynację bezlusterkowcami Sony, aż po eksperymenty z cyfrowym średnim formatem.
Momentem przełomowym była dla mnie sesja, na która wypożyczyłem Leikę S2. Wtedy mogłem bezpośrednio porównać 36-megapikselowe zdjęcia z mojego Sony A7R i 37-milionowe pliki ze średnioformatowej Leiki. Nagle okazało się, że w ślepym teście te zdjęcia wyglądają całkiem podobnie. Oczywiście w pełnym powiększeniu jakaś różnica była widoczna, ale nie była ona warta 10-krotnie wyższej ceny. To mnie trochę otrzeźwiło.
Fot. Maciej Taichman
Odstawiłem marzenia o średnim formacie na bok i skupiłem się na rozwijaniu swojego ówczesnego zestawu. W międzyczasie ruszył portal, a ja przekonywałem ludzi do Voigtlanderów, które w tamtych czasach wydawały mi się dawać namiastkę tej super jakości, którą pamiętałem z czasów analogowych. I nagle któregoś dnia, gdy nie mogłem zasnąć, odpaliłem z nudów DPReview i zacząłem przeglądać zdjęcia przykładowe. I te zdjęcia wbiły mnie w fotel. Okazało się, że były robione aparatem Fujifilm - marki, którą wcześniej lekceważyłem i nawet się z niej trochę nabijałem. W końcu to tylko APS-C… Ale nagle okazało się, że zrobiony przez nią aparat jest w stanie zaoferować mi coś czego nie da mi nawet najlepszy obiektyw Leiki na moim aparacie.
Tak, dokładnie o modelu GFX50R. Nawet nie wiedziałem, że taki aparat się pojawił, zupełnie mnie to ominęło. A że kosztował prawie tyle samo, co nowa generacja Sony A7R, na którą miałem odłożone pieniądze, to kupiłem go w ciemno. I w końcu zobaczyłem obraz, który był zbliżony do tego, co widziałem przed kilkunastu laty. Szczegóły, mikrokontrast, dynamika - to były rzeczy nieosiągalne wcześniej dla małego obrazka. Motywowany zachwytem i lepszą mechaniczną kontrolą niedługo później zainwestowałem w GFX100…
W swojej karierze widziałem chyba wszystko, co może zaoferować średni format. Kupiłem kiedyś magazynek do Mamiyi, który dawał format 6x8, bawiłem się też Sinarami. Wiem do czego możemy dążyć. Miałem też możliwość sprawdzić największe cyfrowe matryce w aparatach Phase One czy wcześniejszych Hasselbladach H. Mogłoby się wydawać, że większa matryca i 150-megapikseli zostawią te GFX-y w tyle. Otóż nie, i mówię to ze 100-procentowym przekonaniem. Te pliki oczywiście są dużo większe, bogate w detal, a większa matryca może zaoferować jeszcze lepszą plastykę, ale zarazem pliki z tych aparatów są bardzo „płaskie” - paradoksalnie niewiele się da z nich wyciągnąć. W cieniach zwyczajnie jest mało informacji.
Fot. Maciej Taichman
Najlepszym zresztą przykładem będzie sytuacja, która spotkała mnie parę lat temu. Zadzwoniła do mnie Pani z jednej z największych instytucji kultury w Polsce z pytaniem, co robią nie tak podczas digitalizacji obrazów, że nie mogą idealnie odtworzyć kolorów i uzyskać odpowiedniego certyfikatu. Z początku myślałem, że fotografują te obrazy po prostu kiepskim sprzętem, ale wyobraźcie sobie mój szok, gdy ta Pani przekazała mi, że mają na wyposażeniu sześć Phase One’ów. Kompletnie mnie wtedy zatkało.
W dużym skrócie mieli problem, żeby tymi Phase One’ami uzyskać 4 gwiazdki FADGI (Federal Agencies Digital Guidelines Initiative, przyp. red.) i jak dowiedziałem się na miejscu - wcale nie odosobniony. Co ciekawe, gdy na próbę, nawet nie regulując oświetlenia, do tego samego zestawu do digitalizacji podpięliśmy Hasselblada, zdjęcia od razu otrzymały pełen zestaw gwiazdek. Tak samo w zakresie kolorów Phase One`a zostawia w tyle GFX!
To celne i trudne pytanie. Rzeczywiście, gdy w ślepym teście porównamy ze sobą zdjęcia z pełnej klatki i średniego formatu z analogiczną optyką, to na poziomie rozmiarów ekranowych nie będziemy w stanie definitywnie ich rozróżnić. Jeśli więc bez przeszkód możemy kupić najlepsze obiektywy, wychodzimy z założenia że te 50-60 megapikseli nam w zupełności wystarczy, to absolutnie nie potrzebujemy średniego formatu. Tym bardziej, że cała ta mitologizacja plastyki i tak nijak ma się do profesjonalnych realiów, gdzie bardzo rzadko korzystamy z małej głębi ostrości.
Fot. Maciej Taichman
Jeśli więc chcecie zatrzymać się na połowie dostępnej jakości, jaką możecie mieć w dzisiejszych czasach i wasi klienci to akceptują, to nie powinniście inwestować w średni format. Bo to, co uzyskacie pełną klatką w zupełności wystarczy. Tu jednak dochodzę do pewnego języczka uwagi w mojej wypowiedzi. Otóż, gdy chcemy sięgnąć po tę jakość totalną i te zdjęcia zaczniemy powiększać, to zestawianie 100-megapikselowego GFX-a z wysokorozdzielczymi pełnymi klatkami będzie jak kopanie leżącego. I niestety lub stety, niektórzy klienci zdają sobie z tego sprawę.
Jeżeli chcesz robić poważną fotografię za poważne pieniądze, w końcu spotkasz się z klientami, którzy będą interesować się tym, jak sprzętem fotografujesz lub nawet będą od ciebie oczekiwać wykorzystania z konkretnych modeli. Oczywiście trzeba mieć na uwadze, że jest to mniejszość, ale ta mniejszość jest w stanie zapłacić dużo więcej. I do takich klientów nawet nie mamy co startować ze sprzętem z „niższej” półki, bo, uprzedzając pytanie, będą doskonale wiedzieć z czym do nich przychodzicie.
Zdarzyły mi się sytuacje, gdzie osoba, której nie podejrzewałbym o jakąkolwiek wiedzę z zakresu obrazowania, zerkała na ekran i mówiła: „W porządku. Z tego co widzę, to Hasselblad z takim a takim obiektywem”. To jest ten poziom rozmowy. Do pewnych klientów dochodzimy dopiero mając do zaoferowania konkretną jakość.
Fot. Maciej Taichman
Ale to też ma swoje odbicie na tym niższym rynkowym szczeblu. Często słyszę: „Moi klienci nie dadzą więcej”. Mówię wtedy, że to dlatego, że masz złych klientów - nie dadzą więcej, bo wystarcza im byle co. I co najgorsze, twoja konkurencja zarobi u nich te same pieniądze, pracując na sprzęcie o wartości 1/3 twojego.
Mam klientów, którzy potrafią zadzwonić po dwóch latach od zlecenia i poprosić żeby przygotować mu jakieś zdjęcie w postaci wysokiej jakości tapety na ścianę, bo urządzają nowe biuro. Odpowiadam wtedy: „Oczywiście, nie ma problemu”, bo wiem, że mogę to w każdej chwili dostarczyć. Takie sytuacje nauczyły mnie tego, że warto dawać klientom to, co najlepsze i traktować ich poważnie, bo ci klienci wtedy z tobą zostają. A ja naprawdę nie mam wielu klientów.
Fot. Maciej Taichman
Warto też zdawać sobie sprawę z tego, że na nas, jako na fotografach spoczywa ogromna odpowiedzialność za to, jak za parę lat ludzie będą spoglądać na przeszłość. Miałem kiedyś kolegę, który lekceważył sprzęt i kwestie jakości, a po latach okazało się, że jego zdjęcia mają ogromną wartość historyczną. Tylko gdy jakiś urząd chciał wykorzystać te zdjęcia w swojej kampanii czy kalendarzu, okazało się, że one się do tego zwyczajnie nie nadawały. Z drugiej strony mamy zdjęcia z początków XX wieku, zrobione profesjonalnym sprzętem, które nadal wyglądają świetnie, nawet jak na dzisiejsze standardy.
Dążenie do najlepszej możliwej jakości daje zwyczajnie naszej fotografii dużo dłuższą datę ważności i więcej możliwości jeśli chodzi o jej późniejsze użycie.
Dokładnie, i fajnie, że o tym rozmawiamy. Ostatnio ktoś napisał mi ciekawy komentarz. O tym, że wszedł w GFX-a dla jakości, ale nie był w stanie przebić się przez konkurencję z okolicy. Okazało się, że była to konkurencja z branży typowo weselnej. To jest właśnie niezrozumienie tematu. Nigdy z takim aparatem nie przebijesz się przez konkurencję, która trzaska co weekend tysiące zdjęć w szybkich trybach seryjnych itp.
Ale z drugiej strony mam przykład Pani, która zrobiła błyskawiczną karierę, bo bardzo dobrze rozpoznała rynek. Zgłosiła się do mnie kobieta z korporacji, mówiąc, że chciałaby się nauczyć fotografii, bo znajomi mówią że robi dobre zdjęcia i ma wyczucie. Okazało się, że nie fotografowała wcześniej niczym innym poza smartfonem. Nie wiedziała absolutnie nic. Gdy po kilku miesiącach przyszło do wyboru aparatu, przyniosłem jej kilka systemów do porównania. Wybrała GFX-a, bo stwierdziła, że ten po prostu oferuje najlepszą jakość.
Rzuciła się na kompletnie głęboką wodę, ale po 10 miesiącach od tego momentu miała już własne studio i brak wolnych terminów. Wycięła wszystkich wokół. Ale to dlatego, że to profesjonalne nastawienie przeniosła na rynek fotografii rodzinnej / noworodkowej i tylko ona dawała na fotografiach ostry puszek na twarzyczkach niemowlaków. I klienci są to już w stanie docenić. Trzeba dokładnie wyważyć, gdzie i do kogo chcemy z naszą fotografią uderzyć.
Przede wszystkim wspaniale się to wszystko rozwinęło, bo dziś kompaktowy bezlusterkowiec jest w stanie zaoferować nam jakość zbliżoną do kamery za kilkaset tysięcy złotych. Jeśli chodzi o rynek, to stawki oczywiście poszły w dół i realizatorzy obrazu mają zdecydowanie trudniej niż jeszcze parę lat temu. Ale z drugiej strony jest też dużo większy popyt na tego typu treści. Dziś każdy ich potrzebuje i nie ma większego problemu, żeby na tym zarabiać.
Fot. Maciej Taichman
Mamy też tę samą polaryzację, o której mówiłem w przypadku fotografii. Mamy do czynienia z klientami, dla których każda kwota będzie za duża, a mamy i takich, którzy chcą mieć na planie kamerę Arri z anamorficznymi obiektywami Cooke’a i pierwsze co robią, to mimochodem przechodzą obok sprzętu upewniając się, że to rzeczywiście to, co zamawiali. Bo takie mają standardy w swojej firmie. Moim zdaniem to fajne, bo każdy jest w stanie znaleźć coś dla siebie. Co więcej, widzę też, że tworzy się coś po środku, co może okazać się ogromną szansą dla świadomych twórców.
Taka chyba jest kolej rzeczy. Bo z jednej strony mamy duże agencje robiące duże produkcje, a z drugiej „amatorów”, którzy kręcą byle czym. Coraz więcej jest jednak osób świadomych w zakresie sprzętu i środków wyrazu, którzy są w stanie dać podobną jakość do tych największych, ale za nieco niższą cenę. Wszystko ma swoją gradację i klientów trzeba oczywiście w tym zakresie wychować, ale myślę, że teraz pójdzie to już bardzo szybko.
Zresztą ja sam jestem obecnie przykładem właśnie takiego twórcy. Długo szukałem możliwości zrobienia lepszego obrazu w tańszy sposób i była to bariera nie do przejścia. Bo choć w fotografii dotarłem już do tego, za czym tak długo podążałem, w przypadku wideo nadal brakowało takich rzeczy, jak pełnoklatkowy zapis 4K 60 kl./s, lepsze kodeki czy chociażby zapis RAW. Do niedawna jedyną możliwością był aparat obudowany zewnętrznym rejestratorem i dobrą optyką lub wypożyczanie profesjonalnej kamery filmowej. I ja niestety dla tych świadomych klientów musiałem robić to drugie.
Było to męczące, bo miałem nad sobą ogromne agencje, które operowały astronomicznymi kwotami, a gdy przychodziło do rozliczania wypożyczenia sprzętu i mojej pracy, to niewiele z tego zostawało. Drugą sprawą, która mnie zawsze męczyła, było to, że wypożyczając sprzęt nigdy nie jesteśmy w stanie go do końca dobrze poznać; zawsze jest mało czasu na odpowiednie przygotowanie. Ale, że nie było sensownej alternatywy, to po prostu z tym żyłem. Aż nagle zobaczyłem premierę GFX 100 II i od razu wiedziałem, że będzie to aparat lepszy niż Arri Alexa czy kamery RED-a. Zapis 4K 60 kl./s Pro Res na kartę, możliwość podpięcia dowolnych obiektywów itp. Nie chcę nic więcej.
Żeby nie było, że wygłaszam opinie tylko na podstawie mojego widzimisię, to zabrałem nowego GFX 100 II na festiwal Camerimage, aby sprawdzić go na najlepszych możliwych obiektywach. Co mnie zaskoczyło, było tam stoisko Fujifilm, prowadzone przez rental z Wielkiej Brytanii, który w Londynie wypożycza korpusy GFX 100 II głównie do profesjonalnych produkcji wideo. Ciekawie było też zobaczyć wielkie oczy producentów optyki wideo, którzy dowiadywali się, że ten niewielki korpus ma matrycę większą od Alexy LF; że więcej ma do zaoferowania tylko IMAX. Wtedy też na dobre zrozumiałem, że ten korpus jest właśnie spełnieniem moich marzeń. Powiem tak: trzeba mieć najlepszego RED-a czy Alexę, by dorównać możliwościom nowego GFX-a.
Powiem coś, co wielu operatorów może mieć mi za złe, ale po prostu tak to wygląda. Mamy dosyć skostniały świat poważnych twórców, którzy pokończyli szkoły filmowe, dotarli na pewien poziom, mają swoje gaże i swój system, w którym działają. Oni nawet nie mają potrzeby otwierać się na inny świat. Do tej pory mają kłopot, żeby zaakceptować takiego Blackmagica, bo to nie jest dla nich poważna kamera. Praktyka często jednak pokazuje, że mit kamery filmowej jest... tylko mitem.
Jak mówiłem, tych klientów trzeba wychować. Gdy masz klientów, którzy ci ufają, dużo łatwiej jest takie rzeczy przeforsować. Mówię po prostu ile możemy na tym zaoszczędzić, pokazuję przykłady i zwykle na to przystają. Nawet ostatnio miałem sytuację, gdy klient który od zawsze naciskał na kamery RED-a przyznał mi rację, że GFX jest w stanie zaoferować taką samą jakość.
Mam jeszcze jedną ciekawą historię. Chwilę po premierze pojechałem z wypożyczonym GFX 100 II na umówiony plan filmowy, gdzie była kamera Arri, obiektywy Master Prime i operatorzy po szkole filmowej. Robili ujęcia wnętrz na automatycznym sliderze, a następnie kręcili duble na Blackmagicu. Gdy oni szli zgrywać materiał, ja zakradałem się i podpinałem do tego slidera GFX-a, żeby zobaczyć, co potrafi. Gdy wieczorem przyjechał klient, odpaliliśmy Maca Studio na telewizorze hotelowym 4K 65 cali, żeby pokazać nagrane ujęcia. Dla hecy przemieszałem ujęcia z Arri z ujęciami nagranymi GFX-em. Klient zaakceptował wszystko bez mrugnięcia okiem, natomiast gdy wyszedł dorwali mnie ci operatorzy i wypytywali co to było. Byli w kompletnym szoku, że aparat może oferować taką plastykę. Wtedy wiedziałem już, że to dobry kierunek. Tym bardziej jeśli przechodzą nam przez głowę pomysły w stylu popularnych ostatnio kamer niższego segmentu. Tu w ogóle nie ma porównania.
Rzeczywiście w momencie premiery, był to spory problem, ale dzisiaj wszystko da się już obejść. Główną przeszkodą jest oczywiście zasilanie w momencie gdy chcemy podpiąć rejestrator lub zewnętrzny dysk, bo mamy tylo jedno złącze USB-C. Ale udało mi się kupić baterię dummy, którą podłączam do akumulatora V-Lock zasilającego zarówno aparat, jak i silniki do follow focusa na szkłach filmowych. Także można już z tego zrobić całkiem profesjonalny set. A, że nie ma takich rzeczy, jak złącza SDI i tym podobne? Z tym po prostu musimy nauczyć się żyć. W zamian otrzymujemy sprzęt dużo lżejszy i wygodniejszy w obsłudze - po zważeniu, w pełni origowany GFX waży u mnie 5,7 kg. A w razie potrzeby mogę go błyskawicznie wypiąć i zamocować na zwykłym gimbalu.
Co chyba jednak najważniejsze i w czym GFX ma ogromną przewagę nad kamerami, to fakt, że jednym ruchem możemy go przełączyć na tryb fotograficzny i wykonać dla klienta 100-megapikselową fotografię. Nie raz już klient mnie za to wynagrodził, bo myślał, że to niemożliwe. A teraz spróbujcie zrobić coś podobnego Alexą czy RED-em…
Oczywiście, że nie da się pracować. Zrozumiałem to, gdy zobaczyłem w akcji jednego z widzów mojego kanału, który mocno udzielał się w komentarzach. On właśnie podawał podobne argumenty, twierdząc że tego aparatu nie da się używać. W rzeczywistości okazało się, że realizuje materiały tak nerwowo, że nawet ujęcia z gimbala ma nie do użytku. Pokażcie mi teraz profesjonalnego twórcę wideo, który pracuje w ten sposób.
Spójrzcie jak realizowane są ujęcia filmowe. Mamy dynamiczne sceny, gdzie coś wybucha, ktoś wyskakuje z samochodu i robi 15 salt, ale jak się przyjrzycie to cała ta dynamika dzieje się w obrębie sceny, a kamera co najwyżej przesuwa się powoli na wózku czy innym pojeździe. Z kolei do ujęć w ruchu używa się profesjonalnych steadicamów z gigantycznymi kamizelkami i uprzężami, jakich nie widzieliście na oczy. Gwarantuję, że jeżeli weźmiecie najdroższą filmową kamerę świata i będziecie chcieli nią pracować jak typowy fotograf ślubny, to otrzymacie poruszone ujęcia.
Fot. Maciej Taichman
To samo tyczy się fotografowania. Widziałem komentarze na różnych portalach, że jeżeli takim GFX-em robisz zdjęcie w ruchu z migawką elektroniczną, to otrzymasz „pogiętą” fotografię. Tylko po co robić takie zdjęcia tym aparatem? To nie jest korpus do sportowego panningu. Każde inne zdjęcie zrobisz skutecznie stabilizując aparat przed wciśnięciem spustu migawki.
Każdego sprzętu trzeba po prostu nauczyć się używać. To technologia, a technologię trzeba umieć opanować i projektować obraz tak, żeby wykorzystywać zalety naszego sprzętu, a nie potykać się o jego ograniczenia. Ciągle mam w pamięci kinową reklamę Bentleya sprzed dobrych kilku lat, która okazała się być nagrana iPhonem. Tyle, że ten iPhone był origowany i używany jak profesjonalna kamera.
Myślę, że zrobi to wspaniałą rewolucję i niech ona rozwija się jak najszybciej i jak najlepiej. W ogóle się tym nie martwię. Gdy będziemy mogli wygenerować wszystko na komputerze i nie płacić produkcji, modelce, wizażystce, wszystko się znacznie uprości. Genialna sprawa. Wszyscy mówią w tym momencie: „No tak, ale fotograf też będzie niepotrzebny”. I to jest prawda. Każdy fotograf i filmowiec robiący "zwykłe" rzeczy będzie niepotrzebny.
Sztuczna inteligencja załatwi wszystkich, którzy robią rzeczy, w jakich AI może okazać się lepsza. Do reklamy sera nikt już nie będzie zatrudniał operatorów z ich umiejętnościami zabawy światłem, bo AI po prostu zrobi to samo szybciej i lepiej. Kto wie, może i ja zwinę manatki, bo okaże się, że zamiast filmować samochód na Hawajach możemy wygenerować obrazek na podstawie ujęć nagranych w Rudzie Śląskiej. I to będzie świetne. Duża część rynku legnie w gruzach, ale i tutaj jest promyczek nadziei.
Fot. Maciej Taichman
Z takimi sytuacjami mieliśmy w końcu do czynienia już wcześniej. Koniec fotografii wieszczono już w czasach Horowitza i pierwszych eksperymentów z cyfrowym obrazem. "Wszystko będzie można połączyć ze wszystkim!". Czy tak się stało? Nadal wartością jest autentyczność i unikatowość. Wydaje mi się, że jest to coś, czego AI nie będzie nam w stanie zaoferować. Bo nawet gdy za parę lat dojdziemy do momentu, gdy sztuczna inteligencja będzie w stanie perfekcyjnie wygenerować aktorów i w parę chwil tworzyć spójne, realistyczne sceny, to nadal będą to po prostu sztuczne emocje. I ludzie będą to zauważać.
Warto też pamiętać, że nadal mamy artystów, którzy robią analogowe zdjęcia 4x5 cala i sprzedają je do galerii na całym świecie, nie przejmując się zasuwającą obok nich cyfrową rewolucją. Cały czas podkreślam więc, że warto starać się być jak najlepszym, stale dążyć do doskonałości i robić swoje, rozwijając swój własny styl, bo wtedy podobne zagrożenia być może nas nie dotkną.
Maciej Taichman (1970) - fotograf i operator. Pierwszy swój film wywołał w 1981 roku. Od 1997 niezmiennie realizuje wizje klientów tworząc obrazy, które można zobaczyć w reklamach, czasopismach czy teledyskach. Z wykształcenia historyk skoncentrowany na historii sztuki, posiada dużą wiedzę także z teorii mediów wizualnych. Zwolennik technicznego wyrafinowania i opanowania zarówno fotografii, jak i filmu. Znawca sprzętu rejestrującego obraz i wyrafinowanej optyki. Zaangażowany w pracę sprzętem średnioformatowym. YouTuber opowiadający o sprzęcie z przejęciem i pasją, dzielący się chętnie swą wiedzą. Redaktor naczelny portalu MegaObraz.pl. Obecnie skupiony, jak sam mówi na „realizacji własnych obrazów”, ponieważ dopiero teraz ma śmiałość to zrobić.