Branża
Analogowa rewolucja może nadejść z Chin. Light Lens Lab planuje zbudować kompletny park produkcyjny przed końcem 2025 roku
Tak, rzeczywiście bardzo mocno chcemy zachęcać do wychodzenia w teren i robienia zdjęć. Każda linia naszych aparatów jest outdoorowa, ale każda ma też trochę inne przeznaczenie. OM-1 to szeroko pojęty “high speed”, czyli dzika przyroda, ptaki, a także fotografia krajobrazowa - z akcentem na odporność i mobilność, które sprawdzają się w trudno dostępnych miejscach. OM-5 to seria bardziej trekkingowa, podróżnicza - lekka, poręczna, zajmuje mało miejsca. Właśnie dołączyła też nowa linia OM-3, która robi mały „krok w bok”, ale nadal trzyma się wyznaczonej idei. Jest bardziej designerska i stworzona z myślą o krótkich wyjazdach, czy city breakach.
Fotografia przyrodnicza to niezwykle zróżnicowana dziedzina — pełna odmiennych stylów i podejść. Możesz, rzecz jasna, usiąść w ciepłej, opłaconej lub samodzielnie zbudowanej czatowni i wykonać znakomite zdjęcia. W takiej sytuacji szybki aparat i jasny teleobiektyw to wszystko, czego naprawdę potrzebujesz. My jednak staramy się zachęcać do czegoś więcej — do wzięcia aparatu i ruszenia w teren. Do fotografowania z podchodu, do aktywnego szukania kadrów w ruchu, w zmieniających się warunkach. Dlatego właśnie tak dużą wagę przykładamy do kompaktowych rozmiarów naszych aparatów i obiektywów. Sam korpus ma oczywiście swoje ograniczenia ergonomiczne i nie da się go zmniejszać w nieskończoność, ale to właśnie cały system, a zwłaszcza szkła, robi różnicę.
Drugim kluczowym aspektem są uszczelnienia. Chcemy, by aparat był Twoim niezawodnym towarzyszem niezależnie od pogody i warunków. Jeśli masz ochotę fotografować przy -25°C w śnieżycy — nie ma problemu. Pada deszcz? Również nie stanowi to przeszkody. To Ty masz decydować o tym, kiedy i gdzie fotografujesz — nie Twój sprzęt. Kolejna rzecz to fotografia obliczeniowa, którą rozwijamy w sposób zupełnie inny niż w przypadku smartfonów. Chcemy dawać użytkownikom narzędzia, które w teorii są możliwe w każdym aparacie, ale zazwyczaj wymagają dodatkowego sprzętu albo długiej obróbki na komputerze. Tutaj takie funkcje jak bracketing ostrości nawet do 1000 zdjęć, focus stacking czy popularny od lat Live Composite są dostępne bezpośrednio w aparacie. Dochodzą do tego funkcje cyfrowych filtrów połówkowych i szarych — dzięki czemu nie musisz ich fizycznie ze sobą nosić. Wszystko to służy jednemu celowi: uproszczeniu pracy fotografa przyrody i krajobrazu oraz odciążeniu jego plecaka.
Wiesz, z fotografami przyrody jest podobnie jak ze mną — moment, w którym dział R&D pokazuje nową funkcję, to chwila, kiedy nikt jeszcze jej nie oczekuje. Sam próbuję zgadywać, co jeszcze może się pojawić — i nie jest to łatwe. Już wiele razy mnie zaskoczyli. I często dopiero kiedy zaczynam korzystać z takiej nowości, okazuje się, że to prawdziwy game changer. Świetnym przykładem jest model OM-D E-M1 Mark II, który jako pierwszy wprowadził funkcję Pro Capture — możliwość robienia zdjęć przed dociśnięciem spustu migawki. W tamtym czasie rejestrował 35 klatek przed pełnym wciśnięciem spustu. To było coś, czego kompletnie się nie spodziewałem. Wydawało mi się to niemożliwe, zwłaszcza jeśli chodzi o zdjęcia w RAW-ie. A tu nagle okazuje się, że się da. To samo dotyczy chociażby przesuwania granic stabilizacji. Dlatego nie powiedziałbym, że fotografowie przyrody „oczekują” czegoś konkretnego — oczekiwania bywają nudne. Ale czy są zaskakiwani? Zdecydowanie. I czy po czasie nie wyobrażają sobie pracy bez tych funkcji? Bez dwóch zdań, tak.
Oczywiście, że tak. Dobre zdjęcie zawsze zaczyna się w głowie fotografa. Nie da się ukryć, że wiele kultowych ujęć, które przez lata zdobywały główne nagrody w najważniejszych konkursach, powstało przy użyciu aparatów dalekich od dzisiejszej technologicznej czołówki. To nie sprzęt jest kluczem, choć nowoczesna technologia zdecydowanie ułatwia zadanie. Wystarczy przypomnieć sobie słynne zdjęcie zimorodka tuż w momencie zanurzenia dzioba w wodzie. Autor tej fotografii, Alan McFadyen, przyznał w wywiadzie, że wykonał aż 700 tysięcy ujęć, by uchwycić ten jeden perfekcyjny moment. Dziś, w erze bezlusterkowców z funkcją Pro Capture i szybkościami rzędu 30 kl./s, podobnych zdjęć można znaleźć w sieci całe mnóstwo — na forach czy grupach fotograficznych. Dlatego nadal to pomysł, wyobraźnia i umiejętność obserwacji są najważniejsze. Aparat to tylko narzędzie — ale jeśli przestaje cię ograniczać i pozwala zrealizować ambitny pomysł bez wielomiesięcznego polo-wania na jeden kadr, to jest dokładnie tym, czego potrzebujesz.
Uważam, że lepiej mieć 10 tysięcy zdjęć i z nich wybrać 100 świetnych, niż ograniczyć się do 100 ujęć i liczyć, że jedno z nich okaże się w miarę dobre. Żyjemy w czasach, w których ogromne pojemności kart pamięci pozwalają na niemal nieograniczone fotografowanie. I choć dla wielu może to być przytłaczające, ja osobiście nie uważam, że trzeba się jakoś szczególnie ograniczać, jeśli chodzi o liczbę ujęć. Dla mnie przetransferowanie 40 tysięcy zdjęć z jednego weekendu nie jest niczym złym – to efekt pracy, z której później możemy wyłuskać coś naprawdę wyjątkowego. Oczywiście, późniejsza selekcja to inna sprawa. W moim przypadku, jeśli wiem, że w danej serii trafiło się dobre ujęcie od razu oznaczam tę serię gwiazdką. To znacznie ułatwia późniejszy przegląd materiału. Dodatkowo użytkownicy OM System mają do dyspozycji darmowy program OM Workspace. To podstawowe, ale bardzo funkcjonalne narzędzie do obróbki zdjęć, które zostało wyposażone w moduł sztucznej inteligencji. Można wskazać mu daną serię i poprosić o znalezienie najostrzejszych klatek.
Wiesz co, dużo zależy od tego, co fotografuję. Bo jeśli robimy zdjęcia ptaków przy karmniku czy poidełku to tam naprawdę nie ma potrzeby strzelać 50 czy 120 klatek na sekundę. To byłoby tylko niepotrzebne zapychanie karty. Ale jeżeli fotografuję coś bardziej dynamicznego – lot ptaka, zwierzęta w ruchu – to wtedy sięgam po wyższe prędkości: 25, 50 klatek na sekundę. A kiedy mam tzw. jedną płaszczyznę ostrości, jak np. dzięcioł wlatujący do dziupli, to używam nawet 100–120 klatek na sekundę, często bez ciągłego autofokusa – tylko po to, żeby idealnie złapać ten moment, kiedy skrzydła są perfekcyjnie rozłożone. Tak właśnie zrobiłem zdjęcie, którym wygrałem w zeszłym roku konkurs Comedy Wildlife Photography of the Year – swoją drogą publikowane też u Was. Tam używałem ProCapture przy 50 klatkach na sekundę. I w takim przypadku nie było w ogóle mowy o niższych prędkościach – musiał być „pełen ogień”. Dlatego w takich sytuacjach duży bufor i szybka karta pamięci są naprawdę obowiązkowe.
Autofokus to – moim zdaniem – największy game changer w tej zabawie. Pamiętam dobrze czasy, kiedy wszystko opierało się na jednym, centralnym punkcie ostrości, który działał z różną skutecznością. Do tego dochodziło przekadrowywanie lub trzymanie wszystkiego dokładnie na środku kadru, bo tylko tam można było liczyć na w miarę pewne trafienie. Dziś ta rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Szczerze mówiąc, nie pamiętam już, kiedy ostatnio ręcznie zmieniałem punkt ostrości – fotografuję z włączonym wykrywaniem obiektów na całym polu i to po prostu działa. System AF pozwala śledzić nawet 16 obiektów jednocześnie. Co więcej, mogę dokładnie wskazać, który z nich ma być priorytetowy i w każdej chwili płynnie się między nimi przełączać. Autofokus staje się więc kolejnym procesem, który w dużej mierze przejmuje aparat, dając mi pełną swobodę skupienia się na tym, co najważniejsze – na kadrze, kompozycji i ekspozycji. Nie muszę już nerwowo przemieszczać punktu ostrości joystickiem po ekranie – wszystko dzieje się naturalnie i płynnie, dokładnie tam, gdzie tego potrzebuję.
To trochę jak mówienie, że automat w samochodzie odbiera frajdę z jazdy. W fotografii też są rzeczy, których – moim zdaniem – nie trzeba mieć pod pełną kontrolą, żeby dalej czerpać z tego przyjemność. Dla mnie kluczowe jest pilnowanie kompozycji i kadru – to na tym skupiam się najbardziej. Cała reszta, która dzieje się automatycznie, po prostu mi pomaga. Dzięki temu mogę „przerzucić” zasoby mojego mózgu tam, gdzie są faktycznie potrzebne.
Znowu trochę motoryzacyjna analogia, ale są ludzie, którzy wolą elektryki, a są tacy, którzy pięciolitrowe Hemi i nie zamieniliby ich na nic innego. I niech każdy ma to, co mu pasuje. Ja osobiście wolę mieć 8-kilogramowy plecak z małymi, jasnymi obiektywami i błyskawicznym autofokusem zawsze na plecach, niż nosić jeden obiektyw ważący 5 czy nawet 3 kg. Dla mnie większe znaczenie ma szybkość działania sprzętu – i oczywiście jego cena. Większa matryca to wyższy koszt – zarówno samego aparatu, jak i obiektywów. A to już robi różnicę, zwłaszcza jeśli traktujesz fotografię jako hobby albo pracujesz na własnym sprzęcie. Ja mam swój prywatny system, który – patrząc na wartość – kosztuje tyle, co używany samochód klasy średniej. I to jest dla mnie granica. Gdybym miał wejść w pełnoklatkowy system z porządnymi szkłami, to przez dwa lata jadłbym gruz – zupełnie mi się to nie kalkuluje.
Jeśli chodzi o szumy – temat, który często wraca przy dyskusjach o matrycach – to warto zauważyć, że w ostatnich latach doszło do ogromnej rewolucji dzięki inteligentnym narzędziom jak Topaz, Lightroom czy inne „odszumiacze”. Dziś bez problemu da się korzystać z ISO 12800 na mniejszych matrycach, więc temat szumu naprawdę przestaje być istotny.
Poza tym technologia też idzie do przodu. Dwa z naszych trzech głównych aparatów – OM-1 Mark II i OM-3 – mają matryce stacked. Moim zdaniem to totalna rewolucja. Świetnie współpracują z narzędziami do odszumiania, mają fantastyczną reprodukcję kolorów. Jestem naprawdę zachwycony tym, jak działają – i bardzo czekam na to, jak ta technologia będzie się rozwijać. Bo uważam, że to właśnie matryce warstwowe – niezależnie od szczegółów konstrukcji – będą przyszłością fotografii.
Oczywiście – głębia ostrości to jedyne miejsce, gdzie fizyki nie przeskoczysz. Ale w fotografii przyrodniczej, gdzie pracujemy głównie na długich ogniskowych, nie ma najmniejszego problemu z uzyskaniem separacji tła. Nie uważam, że to najlepszy system na świecie – bo coś takiego jak „najlepszy system” nie istnieje. Ale wierzę, że da się robić świetne zdjęcia również na mniejszych matrycach. Nie gorszych – tylko mniejszych.
20 megapikseli to taki standard, który – moim zdaniem – spokojnie wystarcza do większości wydruków w typowych rozmiarach, czyli powiedzmy A3+, A2. Jeśli ktoś chce drukować naprawdę duże formaty, no to wtedy można sięgnąć po jakąś „maszynkę do dmuchania pikseli”. I tu z pomocą przychodzi sztuczna inteligencja, która robi to w sposób absolutnie szokujący – serio, sam jestem pod wrażeniem, jak dobrze to działa. Oczywiście, fajnie byłoby mieć 30 megapikseli i móc sobie bezkarnie kadrować, zachowując przy tym ten sam poziom szumów, tę samą szybkość działania i jakość. Ale my – wybierając matrycę, którą mamy teraz w OM-1 – postawiliśmy na coś innego.
W dniu premiery to była technologiczna nowość. Naszym priorytetem była szybkość – zarówno samego działania, jak i wsparcia autofokusa. Zależało nam też na minimalnym efekcie rolling shutter, który dla nas jest bardzo istotny. I właśnie dlatego zdecydowaliśmy się na trochę niższą rozdzielczość, ale za to na matrycę o zdecydowanie wyższym poziomie technologicznym. To oczywiście pewien kompromis, ale – moim zdaniem – absolutnie akceptowalny. Zwłaszcza że brutalna prawda jest taka, że większość zdjęć kończy dziś na Instagramie albo Facebooku, gdzie i tak wszystko ląduje w rozdzielczości 1080p. I wtedy naprawdę nie ma znaczenia, czy wrzucam zdjęcie z 20-megapikselowej matrycy, czy z 80-megapikselowej – scrollujący użytkownik i tak tego nie zauważy.
Jest takie powiedzenie w fotografii przyrodniczej: jeśli zdjęcie wyszło mało ostre, to znaczy, że byłeś za daleko. I ja się z tym zgadzam – zdecydowanie wolę podejść bliżej, jeśli tylko jest taka możliwość, niż polegać na ekstremalnie długiej ogniskowej. Ale oczywiście są sytuacje, w których właśnie ta długa ogniskowa robi robotę. Przykład? Choćby nasz 150-600 mm – jeden z podstawowych teleobiektywów. To nie jest szkło stworzone do robienia zdjęć z ogromnych odległości. On powstał z konkretnej potrzeby – głównie z myślą o fotografach ptaków, zwłaszcza wróblowatych, którzy siedzą w czatowniach. I teraz – mając taki zakres ogniskowych, czyli odpowiednik 300 do 1200 mm – możesz z jednego miejsca zrobić całego ptaka na gałęzi, potem zbliżenie jednej sztuki, a na końcu portret – nie ruszając się nawet o krok. To jest właśnie wygoda posiadania dużej ogniskowej i zooma. I tego klienci dziś naprawdę oczekują – dużych zasięgów. Ale nie skupiamy się wyłącznie na długim końcu.
Jeśli spojrzysz na nasze ostatnie premiery, to pokazuje to szersze podejście. Wypuściliśmy 8–25 mm – świetny szeroki zoom, 20 mm f/1.4 – moją ulubioną codzienną stałkę, idealną do wszystkiego. Pojawiła się 90-tka macro, trzy teleobiektywy – od kompaktowego 40–150 mm f/4, idealnego w podróży i świetnie pasującego do OM-5, aż po wspomniany 150–600 mm. A to nie koniec – w tym roku pojawi się jeszcze jedno „średnie tele”, które już widać na roadmapie – drugi biały obiektyw. Szczegółów nie zdradzamy, ale mogę powiedzieć, że jego premiera odbędzie się jeszcze w tym roku. Więc jasne, rozwijamy segment długich ogniskowych, bo użytkownicy tego oczekują – to ważny fragment naszego rynku. Ale nie zamykamy się tylko na tele.
Nie, ale uważam, że osoba początkująca w fotografii przyrodniczej powinna rozwijać swoje umiejętności dwutorowo. Z jednej strony – wiadomo – trzeba nauczyć się fotografować i ogarnąć swój aparat. To naprawdę istotne. Są do tego kursy, sam też prowadzę darmowe szkolenia online z obsługi sprzętu i jego konfiguracji pod konkretne funkcje i sytuacje. Ale druga ścieżka rozwoju jest równie ważna – to zrozumienie obiektu, który fotografujemy, i dążenie do tego, żeby być jak najbliżej. Bez tego ani rusz. Najczęściej używanym teleobiektywem wśród naszych użytkowników – takim typowym, codziennym szkłem do fotografii przyrodniczej – jest 100–400 mm, czyli ekwiwalent około 800 mm. Świetny obiektyw, jeśli chodzi o stosunek ceny do możliwości, i daje naprawdę fajne efekty.
Ale trzeba mieć świadomość, że jeśli chcemy uchwycić coś oddalonego o 200, 300, 400 metrów – do tego w trudnych warunkach, z falującym powietrzem czy słabym światłem – to z tego zdjęcia raczej nic nie będzie. I to jest właśnie moment, w którym zaczyna się cała trudność fotografii przyrodniczej. Uważam, że to jedna z najbardziej wymagających technicznie dziedzin fotografii. Dlatego nie da się jej nauczyć, skupiając się tylko na jednym aspekcie. Trzeba jednocześnie rozwijać swoje umiejętności fotograficzne i coraz lepiej rozumieć świat przyrody – wiedzieć, co się fotografuje, jak się porusza, kiedy się zbliżyć, jak się zachować. Tylko wtedy te dwa światy – technika i natura – zaczną naprawdę współgrać.
Z mojej perspektywy wykrywanie obiektów to największy game changer. To coś, co mam włączone cały czas – już nie traktuję tego jako jakąś specjalną funkcję. Po prostu jest i działa w tle. Jeśli chodzi o funkcje, które świadomie włączam lub wyłączam, to zdecydowanie ProCapture. Bardzo często też używam szybkich zdjęć seryjnych – w fotografii przyrodniczej i dynamicznej cały czas się wokół tego kręcimy. Natomiast w kontekście funkcjonalności aparatu coraz częściej sięgam też po funkcje związane z krajobrazem, jak na przykład filtry szare i gradientowe. Mam ogromną frajdę z ich używania, cały czas bawię się ustawieniami i szukam okazji, żeby je wykorzystać. I to daje mi sporo świeżości i przyjemności w fotografowaniu.
Oni, tam na górze zapewne lepiej wiedzą, czego bym potrzebował, niż ja sam (śmiech). Tak naprawdę, w tej chwili nie potrafię wskazać czegoś, co naprawdę byłoby dla mnie wielkim przełomem. Oczywiście, miło by było mieć trochę większą rozdzielczość – ale to nie jest konieczność. Fajnie byłoby mieć trochę większy klatkaż – też nie jest to kluczowe. Może z perspektywy osoby, która kocha panoramowanie i robi dużo zdjęć – zarówno dzikiej przyrody, jak i na co dzień – dobrze by było móc fotografować przy dłuższych czasach – 1/3, 1/5 sekundy – i nadal mieć płynny, aktywny podgląd w wizjerze. Przydałyby się też podświetlane przyciski z tyłu aparatu.
Tak, rzeczywiście – to byłoby coś, co mogłoby być naprawdę świetnym dodatkiem. Uważam, że taki „bajer” mógłby mocno podbić „fun factor” fotografii, czyli po prostu dawać jeszcze więcej frajdy z wyjścia w teren i samego procesu fotografowania.
Dużo zależy od budżetu. Na start do dzikiej przyrody i ptaków poszedłbym w OM-1 drugiej generacji – to nasz aktualnie wiodący aparat. Do tego dobrałbym obiektyw 100–400 mm, bo jest uszczelniony, w miarę szybki i teraz dostępny w nowej wersji ze stabilizacją Sync IS. Taki zestaw pozwala nie tylko dobrze zacząć, ale też rozwijać się przez długi czas bez ograniczeń sprzętowych. Jeśli chodzi o fotografię zbliżeniową, to na początek idealna będzie 60-tka makro. Można ją połączyć praktycznie z dowolnym korpusem – czy to będzie OM-1, OM-5, czy OM-3 – w zależności od indywidualnych preferencji. A jeśli ktoś myśli szerzej o fotografii outdoorowej – krajobrazach, górach, podróżach – warto zwrócić uwagę na OM-5. To model niższy od OM-1, sporo tańszy, oczywiście z pewnymi różnicami w specyfikacji (np. matryca), ale nadal świetny jako baza do budowy lekkiego i mobilnego zestawu.
Kiedyś zważyłem sobie taki właśnie komplet: OM-5 plus trzy obiektywy obejmujące zakres 24–300 mm ze stałym światłem f/4 (12–45 mm, 40–150 mm f/4 i dodatkowo stałka 20 mm f/1.4). Ważył mniej niż 1,5 kg! Idealny na górskie wędrówki i lekkie wypady, a jednocześnie świetnie sprawdza się w fotografii przyrodniczej. W tym miejscu polecam grupę Micro4/3 Polska na Facebooku – jest tam mnóstwo świetnych zdjęć użytkowników. Warto tam zajrzeć, by sprawdzić jak każdy z obiektywów spisuje się w praktyce!
Ruszył Cashback na aparaty i obiektywy OM System. Teraz wybrane produkty z oferty producenta możemy kupić zdecydowanie taniej. Przejdź na stronę promocji i skompletuj swój wymarzony zestaw do fotografii dzikiej przyrody!