Maksym Rudnik: „Trzeba być skupionym, świadomym światła i tego co chce się osiągnąć“

O miłości do analoga, licznych podróżach, fascynacji światem surferów, a także o najnowszej wystawie „Wilderness“ rozmawiamy z Maksymem Rudnikiem.

Autor: Julia Kaczorowska

4 Lipiec 2017
Artykuł na: 17-22 minuty

Powiedziałeś kiedyś – dość nietypowo, jak na fotografa, który zaczynał od fotografii sportowej – że przełomowym momentem było dla Ciebie nabycie średnioformatowego Hasselblada. I tak cyfry używałeś już prawie tylko do zleceń komercyjnych, a wszystkie prywatne projekty realizowałeś analogiem. Czy nadal tak jest?

Tak, można powiedzieć, że to był przełomowy moment. Właściwie odkąd zacząłem fotografować to obecne były aparaty na kliszę, ale to Hasselblad, którego mam zresztą do dzisiaj, wciągnął mnie całkowicie w świat analogowy. Pamiętam dokładnie czasy liceum i pierwsze wywoływanie czarno białych filmów w łazience w domu w górach.

Co Cię pociąga w fotografii analogowej?

To jest bardzo ciekawe, że cały obraz trzeba tworzyć w głowie. Fajne jest to, że wszystko musi być zaplanowane, bo przecież nie można wykonać tysiąca powtórzeń. Nawet czasem udaje mi się przekonać jakiegoś klienta żeby zlecenie wykonać analogowo. Przy kliszy trzeba być skupionym, świadomym światła i tego co się chce osiągnąć, wiedzieć czemu jedne filmy są lepsze na dane warunki, a inne nie. Poza tym, jest też element tajemnicy – po kilku tygodniach podróży wracam do Warszawy, wchodzę do mojej ciemni, wywołuję, robię odbitki... To jest coś całkowicie wspaniałego, otrzymujesz namacalny prawdziwy obraz a nie sztuczne piksele. Co prawda i tak większość tych rzeczy przechodzi digitalizację czyli jest skanowane… ale to już inna kwestia. Są przeróżne aparaty, duża część z nich jest wspaniale wykonana. Nikon skonstruował analogowe podwodne aparaty – seria Nikonos. Co ciekawe są obecnie bardzo popularne. Odkąd kupiłem pierwszego kilka lat temu ich cena wzrosła kilkukrotnie.

Fotografia sportowa, aparaty analogowe, studia na SGH – jesteś człowiekiem pełnym kontrastów?

Trochę tak (śmiech). SGH poszło rzutem na taśmę po liceum – taki był plan. Na zdjęciach zarabiałem już w liceum – były to oczywiście małe zlecenia, ale jak na tamte potrzeby było jak najbardziej w porządku. W Warszawie zaczęło się to mocno rozkręcać, odszedłem od fotografii typowo sportowej i tak naprawdę decyzja o tym czy całkowicie iść w stronę fotografii, czy w jakimkolwiek innym kierunku, zapadła w trakcie obrony licencjatu – padło na zdjęcia. Nie przeszkodziło mi to w skończeniu studiów magisterskich na tym samym kierunku, ale całe moje skupienie skierowałem w stronę rozwoju fotograficznego. A aparaty analogowe nie wykluczają fotografii związanej ze sportem – w końcu nie zawsze trzeba mieć 15 klatek na sekundę w aparacie…

Czym jest dla Ciebie surfing?

W sumie surfing jest dla mnie stosunkowo nowy – ale to przebywanie w oceanie jest bardzo uzależniające. Ja tak naprawdę nigdy nie byłem blisko z wodą, bo pochodzę z gór. Kilka lat temu postanowiłem spróbować swoich sił w surfingu. Oczywiście podszedłem do tematu bardzo „fotograficzne”, zakładając, że lecę zrealizować projekt. I tak trafiłem do Maroko, na Saharę Zachodnią i tamte okolice. Miałem półtora miesiąca, poleciałem z biletem w jedną stronę i myślą, że jak mi się nie będzie podobało, to wrócę po dwóch tygodniach. To było moje pierwsze zetknięcie z subkulturą surfingu. I tak już zostało, pierwszy wyjazd trwał niecały miesiąc, wróciłem tam jeszcze dwa razy tego roku. A późnym latem poleciałem na miesiąc do Indonezji – surferskiego raju. Teraz za to z tego typu wyjazdów przywożę coraz mniej stricte surfowego materiału, raczej pociąga mnie ta cała otoczka. Często podróżuję w bardzo oddalone miejsca, np. rok temu, gdy doleciałem na Sumatrę, przez ponad 7 godzin jechaliśmy samochodem przez dżunglę żeby dojechać do miejsca, w którym finalnie się zatrzymywaliśmy. Takie otoczenie można wykorzystać twórczo. To są wspaniałe miejsca, gdzie rozwój technologiczny spotyka się z niezmienną od lat naturą… to jest bardzo inspirujące.

5 lipca jest wernisaż Twojej wystawy „Wilderness”. W opisie czytamy: zdolność abstrakcyjnego myślenia przyjęła smutną rolę narzędzia globalnej opresji, gdzie ludzkość – z ssaka, broniącego się przed siłami natury – stała się semiwirtualnym nowotworem żarłocznie toczącym jedyną znaną planetę, na której rozkwitło życie. Tej batalii przygląda się Maksym Rudnik. Opowiedz nam o tym, czemu się przyglądasz?

Słowa te napisał mój bardzo utalentowany znajomy Kris Gonda – ja mu wysłałem proste myśli o temacie wystawy, a on ujął to w całość. „Wilderness” to taka trochę wolna interpretacja starcia człowieka ze światem natury. Pochodzę z małej mieściny w górach, wychowałem się w środowisku naturalnym i mimo, że mieszkam w mieście, gdzie czuję się dobrze, to stale ciągnie mnie w tereny natury. Uprawiając sporty takie jak snowboard czy surfing, z tą naturą jest się jeszcze bardziej związanym i przede wszystkim czuje się wobec niej szacunek. W miejscach, do których jeżdżę wyraźnie widać gdy człowiek zaczyna ingerować w świat natury. Od takich bardzo jednoznacznych i prostych rzeczy, jak budowle w środku dżungli, po próby odtworzenia naturalnego środowiska w miejscu, gdzie powstało już miasto. To takie zamknięte koło, najpierw niszczymy naturalne otoczenie żeby budować betonową dżunglę, a później staramy się to naturalne otoczenie odtworzyć sadząc rośliny na dachach budynków. Zainteresowało mnie to, bo ludzie od zawsze skupiają się w większych lub mniejszych miastach, ale one przecież powstały z malutkich osad. Powiększamy nasze ludzkie siedliska niszcząc świat natury. Zacząłem więc zestawiać dziwne wyrywki z miasta i ze świata natury w dyptyki. Spodobała mi się ta, może nie do końca oczywista, konfrontacja dwóch światów. Surfing też wiąże się z tym tematem: tu człowiek stale walczy z żywiołem. Materiał z wystawy jest też trochę o tym, jak ludzie wykorzystują elementy natury i dostosowują je pod siebie…

Opowiedz nam o konstrukcji wystawy, jest dość nietypowa.

Wystawa będzie podzielona na dwie części. Pierwsza traktuje w znacznej mierze właśnie o świecie ludzi, który w różny sposób usiłuje kooperować ze światem natury, to taka czysto wizualna prezentacja tematu. Wydaje mi się, że ciekawy może być fakt, że ten materiał można zinterpretować na wiele sposobów. Druga część będzie mocno związana z wodą i surfingiem, oraz pięknym, czystym minimalizmem natury. Zdjęć będzie raczej dużo… nawet bardzo dużo, bo około 90 prac. Za wyjątkiem kilku, cała reszta prac będzie oprawiona w ręcznie robione ramy. Wszystko będzie ułożone w swego rodzaju „chmury” lub bardziej „skupiska” zdjęć, co również pośrednio jest związane z tematem wystawy.

Jak wyglądają przygotowania do takiej wystawy?

Najtrudniej było zasiąść do edycji materiału, bo zdjęcia zostały zrobione w przeróżnych zakątkach Afryki, Indonezji, Europy (w tym Warszawy). Edytowałem zdjęcia pod temat. Część odbitek jest zrobiona klasycznie, czyli są to odbitki srebrowe, które własnoręcznie odbijam w mojej pracowni na Żoliborzu. Ja mam specyficzny tryb pracy: dosyć szybko łapię workflow i wtedy mogę pracować nad materiałem dzień i noc. Nie inaczej było teraz, zdarzyło mi się kilka razy spać na podłodze w pracowni – kładziesz się o czwartek rano, wstajesz o siódmej i od razu możesz wrócić do pracy. Najlepsze jest to, że pracując na klasycznych materiałach światłoczułych od razu widzisz efekt – nie musisz jeździć do drukarni, robić proof’ów. Po prostu odbijasz zdjęcie, poprawiasz, maskujesz, plamkujesz – wszystko obraca się w rzeczywistym świecie.

W przygotowaniu bardzo istotne były elementy techniczne. Ja od zawsze bardzo szanuję ramy. Wiedziałem, że większość prac musi zawisnąć w ramach, więc zadbałem, żeby były one ręcznie wykonane, w odpowiedniej, wystawienniczej technice. Na szczęście, na tyle dobrze udało się zorganizować etap przygotowań, że Nikon postanowił zasponsorować wystawę. ILFORD Photo już od lat wspiera mnie materiałami światłoczułymi do pracowni, także i tym razem zdecydowali się mi pomóc. Epson, Fotoforma i FOMEI wzięli na siebie druk prac. Także miałem dookoła grono specjalistów, którzy w dużym stopniu ułatwili mi przygotowania. Tym bardziej, że jest to moja pierwsza solowa wystawa i materiału jest naprawdę dużo.

Czy przychodzi Ci na myśl krótka historia związana z jedną z fotografii, która pojawi się na wystawie?

Tak… Byliśmy z Jankiem Koryckim trzy tygodnie na Sumatrze, w miejscu gdzie nie ma nikogo, tylko surferzy. Totalna dziura. Przez zaledwie dwa dni nie było fal, a my już się strasznie nudziliśmy. Pierwszego dnia pomagaliśmy lokalsom wyławiać piach, który w jakiś sposób przetwarzają potem do budowy drogi. Dla nich to był szok, że mogą siedzieć i patrzeć się jak turyści, cali zanurzeni w wodzie, pakują piach do czółen. Za to drugiego dnia postanowiłem pojechać skuterem w góry. I jedno ze zdjęć jest właśnie związane z tą wycieczką – wracałem już do naszego obozu, była godzina 14:00. Próbowałem dogonić małą ciężarówkę, która wiozła rośliny przez środek lasu deszczowego, drogą gdzie tylko gdzie-niegdzie były resztki asfaltu. Wyglądało to zjawiskowo: wspaniałe dźwięki lasu deszczowego, ogrom bujnej zielonej flory i ta mała ciężarówka z kilkoma roślinkami. No i znów: mały człowiek i ogrom natury… Przez ostatnie miesiące nawet podświadomie szukałem takich kadrów. Fakt, że to zdjęcie wpędziło mnie w niezłe tarapaty! Zgubiłem pożyczony telefon od Jancia, zabrakło mi paliwa, nie działał GPS, przez 4 godziny błądziłem, udało mi się dojść do jakiegoś szałasu i kupić 0,5l benzyny i na migi z lokalnym dziadkiem rozwikłać kwestię drogi powrotnej… było ciekawie.

W Pawilonie Sztuki Ergo Hestia będziemy oglądać Twój prywatny projekt. Prócz tego pracujesz komercyjnie, utrzymując jednak zdjęcia w charakterystycznym dla siebie klimacie. Opowiedz proszę jak wygląda specyfika Twojej pracy przy zleceniach?

Ja dużo planuję, tym bardziej przy zleceniach komercyjnych. Zawsze bardzo doceniałem planowanie kadrów, zresztą klisza tego wymaga. Zwykle rozrysowuje sobie kadry przed sesjami, jest to kilka prostych kresek na papierze. Tym bardziej jeżeli pracuje się na kliszy – nie ma przecież cyfrowego podglądu. Zresztą, często klient wymaga żeby wszystko było dokładnie zaplanowane. Często jest też bardzo mało czasu, światło szybko się zmienia i jak się tego wcześniej nie rozpisze, zaplanuje, to może być ciężko zadowolić klienta.

Zobacz wszystkie zdjęcia (6)

Jakie są Twoje plany fotograficzne na następne miesiące?

Teraz, na dwa-trzy tygodnie przed wystawą, nie planowałem żadnych zleceń, ale zaraz po wernisażu robię kilka sesji. We wrześniu planuję wyjazd - jeszcze nie wiem gdzie, pomysłów jest wiele. Mam dwóch bliskich znajomych – z Portugalii i z Hiszpanii – razem planujemy dłuższą wyprawę. Prócz tego, publikuję cyklicznie swojego zina. Podchodzę do tego w bardzo kolekcjonerski sposób, numery są ręcznie szyte przeze mnie, limitowane i podpisywane. Pierwszy numer wyszedł w grudniu, drugi będzie w pierwszej połowie lipca. Cały pomysł na serie zinów „Get er done” polega na tym, że przeprowadzam odbiorcę przez coś na kształt mojej galerii wyobraźni. Bardzo wyraźnie zresztą opisuję, że zapraszam widza do prywatnej galerii „mojego umysłu”: proszę to szanować, zdjąć buty, nie krzyczeć, bo jesteś w mojej galerii, prywatnej, intymnej. Każdy kolejny numer jest osobnym pomieszczeniem. To jest taka moja perełka jeśli chodzi o pracę czysto prywatne. Nic mnie nie ogranicza, jak to wydrukuję, ile wydrukuję sztuk, ile będzie stron, jaki znajdzie się tam materiał. To jest mój trwający autorski projekt, miejsce gdzie nikt oprócz mnie nie ingeruje w proces twórczy. Wydaje mi się, że każdy fotograf, artysta, który działa komercyjnie powinien mieć takie projekty – to ważne, żeby mieć odskocznię od tego, czego wymaga klient.

Maksym Rudnik (ur. 1992) - absolwent SGH na kierunku metody ilościowe i systemy informacyjne w ekonomii. Zawodowo zajmuje się fotografią. Wśród obszernej listy klientów znajdują się takie marki jak adidas Originals, Coca-Cola, Nike, Sony Polska czy rodzime marki modowe jak Turbokolor. Publikował w magazynach w Polsce, Europie oraz Stanach Zjednoczonych. Na co dzień pracuje w swojej pracowni fotograficznej nad realizacją projektów oraz spędza niezliczoną ilość godzin przy powiększalniku robiąc klasyczne odbitki srebrowo-żelatynowe. Należy do międzynarodowego programu Nikon Professional Services (NPS).

Skopiuj link

Autor: Julia Kaczorowska

Studiowała fotografię prasową, reklamową i wydawniczą na Uniwersytecie Warszawskim. Szczególnie bliski jest jej reportaż i dokument, lubi wysłuchiwać ludzkich historii. Uzależniona od podróży i trekkingu w górach.

Komentarze
Więcej w kategorii: Wywiady
Maciej Taichman: "Jestem uzależniony od tworzenia obrazu i nie umiem od tego odejść. Parę razy nawet próbowałem."
Maciej Taichman: "Jestem uzależniony od tworzenia obrazu i nie umiem od tego odejść. Parę razy...
O poszukiwaniu sprzętu idealnego, pogoni za jakością, współczesnych realiach rynkowych i o tym czy średni format może zastąpić profesjonalną kamerę filmową, rozmawiamy z Maciejem Taichmanem -...
51
Viviane Sassen: "Kiedy fotografuję, jestem naprawdę tu i teraz"
Viviane Sassen: "Kiedy fotografuję, jestem naprawdę tu i teraz"
O jej najnowszej retrospektywie, stagnacji i rozwoju na fotograficznej drodze, a także o tym, co irytuje ją w branży modowej, rozmawiamy z jedną z najważniejszych współczesnych artystek...
22
Odnaleźć piękno w fotografii wnętrz. Jak PION Studio zbudowało swoją pozycję na światowym rynku
Odnaleźć piękno w fotografii wnętrz. Jak PION Studio zbudowało swoją pozycję na światowym rynku
Fotografował dla Hermèsa, Amour, NOBU, PURO i innych luksusowych marek oraz hoteli. O ciemnych i jasnych stronach tej branży, ulubionych aparatach oraz kulturze pracy w Polsce i na świecie...
23
Powiązane artykuły