Fotograf niedzielny - Bronica i przyjaciele-roboty, czyli jak spędziłem wakacje

Autor: Łukasz Kacperczyk

6 Wrzesień 2004
Artykuł na: 23-28 minut
Kiedy już wróciłem do domu, znów byłem zrzędą, dziękuję bardzo. Podczas mojej nieobecności miała miejsce premiera Canona 20D. Muszę przyznać, że już się przyzwyczaiłem do tego, że nowe aparaty zmierzają w niewłaściwą stronę. To niemal nieuniknione.

Przez chwilę bałem się już, że przestaję być zrzędą. W połowie wakacji obudziłem się w szpitalu i przez kolejne dziesięć dni cieszyłem się jak świnia w błocie. Pierwsze pięć spędziłem w wygodnym szpitalnym łóżku z regulacją położenia i, nie zgadniecie - z radością leżałem w nim bez przerwy, niezależnie, czy spałem, czy nie. Miałem też zapewnioną pokaźną dawkę morfiny, kiedy tylko sobie jej zażyczyłem. Czułem się, jakby moim pielęgniarzem był Aldous Huxley. Byłem wdzięczny za każdym razem, kiedy przemiłe pielęgniarki zwracały na mnie uwagę, nawet jedzenie mi smakowało. Oczywiście to drugie mogło wynikać z tego, że przez poprzednie trzy dni w ogóle nie jadłem. Jak mawiał mój kochający francuską kuchnię tata: "głód to najlepsza przyprawa".

Drugiej nocy pobytu w szpitalu trafił mi się miły współlokator. Przywieźli go i wtoczyli (dosłownie) na łóżko - wtoczyli, ponieważ nawet po połączeniu sił całego personelu nie udało się go podnieść. W pozycji horyzontalnej wyglądał jak wielka, zaokrąglona góra. Po krótkiej chwili zaczął chrapać.

Naprawdę kocham mój język, ale to anemiczny twór; blady i słabowity. Słowa mają za zadanie przekazać informację o najbardziej niezwykłych rzeczach. Weźmy na przykład czasownik "chrapać". Nie można mu nic zarzucić - jest jasny i zrozumiały. A jednak okazał się całkiem bezradny, kiedy zestawiłem go z odgłosami, które wydobywały się z mojego współlokatora. Kojarzyły mi się z:

  • młotem pneumatycznym
  • facetem, którego ktoś dusi
  • paznokciem jadącym po tablicy
  • wielkim silnikiem na biegu jałowym
  • kosiarką
  • facetem, który się topi
  • zdalnie sterowanym modelem samolotu
  • ropuchą
  • grzechotnikiem (choć odgłos ten znam tylko z filmów)
  • facetem, który się dusi

Niepowtarzalny koncert. Po jakichś ośmiu godzinach zjawił się szpitalny psychiatra, żeby porozmawiać z moim współlokatorem. Okazało się, że ten jest alkoholikiem mającym problemy z własną psychiką. Dowiedziałem się, że jest w trakcie "przeprowadzki", ponieważ został wyrzucony z domu opieki. Bardzo to przeżył. Problem polegał na tym, że facet miał swoją godność i robił, co w jego mocy, żeby nikt nie miał wątpliwości, że nie jest żadnym "cholernym zbirem", czego nie omieszkał powtórzyć kilka razy. Miał z tego powodu dość duże problemy (doszło nawet do przemocy), co było zresztą całkiem zrozumiałe, ponieważ, jak wyjawił w dalszej części rozmowy, był to dom opieki dla byłych przestępców. W końcu dowiedziałem się, czemu trafił do szpitala - poprzedniej nocy włamał się do czyjegoś domu, kiedy gospodarzy nie było i zasnął na kanapie. Patrząc, jak wznosi się na łóżku, jak wielki namiot, mogłem sobie wyobrazić przerażenie właścicieli domu, kiedy go zobaczyli. Był bardzo dużym mężczyzną. Zwłaszcza, jak już wspomniałem, w pozycji horyzontalnej.

Policjanci przybyli na miejsce nie mogli go dobudzić, dlatego wezwano karetkę i trafił do szpitala.

Nie mam pojęcia, jak długo spał w domu, do którego się włamał, ale w szpitalu spał i spał, i spał, i oczywiście przez cały czas chrapał. Budzili go na posiłki i leki, ale dam głowę, że podczas kolacji zasnął nie dokończywszy przeżuwać kęs, a gdyby pielęgniarki zostawiły go choć na chwilę samego, z pewnością chrapałby, nim zdążyłyby wrócić.

Tymczasem szpital załatwił mi kolejnego przyjaciela, którego nazwałem R2D2. był to pokaźny metalowy stojak z mnóstwem rurek i elektronicznych urządzeń, które piszczały, kiedy coś im się nie podobało. Zabierałem mojego nowego znajomego na spacery, które początkowo momentalnie mnie wyczerpywały. Jeśli leżeliście kiedykolwiek w szpitalu, wiecie pewnie, że dają tam dziwaczne wdzianka, które zasłaniają delikwenta tylko z jednej strony. To poważna wada ubrania, bo zazwyczaj lepiej być zakrytym z obu stron, żeby uniknąć kłopotów z przodu i z tyłu. Ale wracając do rzeczy, R2 i ja, połączeni na wieki, przechadzamy się korytarzami. Byłem całkiem rozłożony przez środki znieczulające, brakowało mi paru flaków i zataczałem się jak żeglarz. Włosy, które ostatnio i tak noszę nieco dłużej, mam tłuste z braku mycia a do tego potargane. Poza tym pewnie wyglądałem, jakbym trzymał się za tyłek, podczas gdy w rzeczywistości staram się utrzymać razem poły mojej szpitalnej koszuliny - nie ze skromności, ale żeby zapobiec krzykom przerażenia i mdleniu starszym pań, błądzących po korytarzach. R2 piszczy. Mija mnie jeden z pracowników i pyta: "Spacerek?".

Nigdy nie wiem, co na coś takiego odpowiedzieć. J a s n e, że wyszedłem na spacer. Myślał, że wyprowadzam swoje metalowe zwierzątko? Czemu ludzie zadają takie pytania? Pamiętając o tym, jak wyglądam, wymamrotałem: "Wracam z pokazu mody w Paryżu".

Uznałem to za całkiem niezły dowcip. Może to przez te prochy i mój stan, bo pracownik szpitala gapił się na mnie wielkimi oczami i wcale nie było mu do śmiechu.

Ale nawet wtedy nie miałem ochoty zrzędzić. Byłem w wyjątkowo przychylnym nastroju. Pomyślałem sobie, że w końcu jesteśmy w szpitalu, a blizny na pociętym brzuchu mogły nieco stępić moje poczucie humoru. Poza tym może akurat ta osoba zapomniała, że szpitalne ciuszki nie zdobią ich właścicieli. Sam nie wiem. Ale w ogóle mi to nie przeszkadzało.

Tymczasem mój współlokator spał dosłownie cały dzień. Oczywiście w nocy też chrapał. Morfina i zatyczki do uszu pozwoliły zasnąć i mnie, przynajmniej na chwilę. Po 24 godzinach snu i trzech ciepłych posiłkach z werwą stanął na nogi i wykrzyknął: "Ależ ś w i e t n i e się czuję! Po raz pierwszy od tygodni!". Następnie ubrał się i wyszedł.

Ale to nie koniec. Później tego samego dnia ktoś przyszedł do mojego pokoju i zaczął się krzątać - stukał coś na laptopie i raz po raz naciskał jakieś przyciski w ścianie.

- Dobrze pan spał? - zapytał nieobecnym głosem.

- Szczerze mówiąc, nie - odparłem, wskazując głową znacznie zmniejszoną kupę prania na sąsiednim łóżku. - Raczej kiepsko.

- Chodzi o niego? Chrapał? No cóż, myśleliśmy, że będzie gorzej.

- Gorzej? Dlaczego?.

- Zazwyczaj jest agresywny.

CO? C u d o w n i e! Dobry Boże, nie mam siły się bronić, a oni każą mi spać w jednym pokoju z ogromnym alkoholikiem, który ma problem z kontrolowaniem agresji! Ale wiecie co? Nawet wtedy zbytnio się nie zdenerwowałem. Było mi żal tego gościa i życzyłem mu jak najlepiej. Widzicie więc, czemu zacząłem wątpić w swoją zrzędliwość.

Zdrowie i zrzędliwość wracają

Jednak, kiedy już wróciłem do domu, znów byłem zrzędą, dziękuję bardzo. Podczas mojej nieobecności miała miejsce premiera Canona 20D. Muszę przyznać, że już się przyzwyczaiłem do tego, że nowe aparaty zmierzają w niewłaściwą stronę. To niemal nieuniknione. Jestem pewien, że 20D będzie się sprzedawał jak Ford Mustang w 1966 roku, że ludzie go pokochają, i że to naprawdę wspaniała maszyna, i w ogóle (niezadowolony czytelnik zasugerował ostatnio, żebym zatytułował ten felieton "Comiesięczna dawka mieszania cyfry z błotem"). Mój znajomy Kent, który jest bardzo doświadczonym fotografem, znawcą nowinek technicznych i użytkownikiem 10D od samego początku, napisał mi nie tak dawno, że jedyne minusy 10D (którego uwielbia i którego uwielbia też jego żona) to za mały wizjer i za mały bufor. Jakich dwóch rzeczy 20D n i e poprawia? Wizjera i bufora, oczywiście. Właśnie w tym kierunku idzie rozwój nowych aparatów. Takie już jest "prawo Johnstona": poprawią wszystko, co masz gdzieś, i pogorszą to, na czym ci naprawdę zależy.

Nie chcę wyjść na zbyt wielkiego wroga cyfry, więc muszę się do czegoś przyznać. Uważam, że cyfra jest super. Jestem jednak dość poważnym fotografem i rzemieślnikiem, więc nie zadowalają mnie cyfrowe kompakty i niespecjalne atramentówki. Bez urazy. Mojemu znajomemu Michaelowi Reichmannowi powodzi się nieco lepiej niż mnie, więc stać go na wejście w cyfrę we właściwy sposób. Jest tylko jeden problem. Ostatnio przeprowadziłem poważne badanie i niezwykle dokładnie przejrzałem jego stronę, żeby obliczyć, ile wydał na sprzęt cyfrowy od czasu premiery D30 i wyszło mi ok. 5,3 miliona dolarów. Oczywiście mogłem się gdzieś sypnąć. Moje zdolności matematyczne zawsze pozostawiały wiele do życzenia.

Ale tak na serio - cyfra jest droższa, a do tego ma znacznie krótszy żywot. Całkiem możliwe, że kiedy parę lat temu kupowaliście Olympusa UZI czy Coolpiksa 950, myśleliście, że będziecie ich używać przez najbliższe dziesięciolecia, ale ile osób rzeczywiście jeszcze nimi fotografuje? (Prośba do trójki, która spełnia to kryterium - nie piszcie. Wiem, o waszym istnieniu). Większość osób czuje potrzebę, żeby co parę generacji aparatów kupić coś lepszego. Dodajmy do tego peryferia, atrament, papier i akcesoria, a nawet nie całkiem najnowsza cyfra zaczyna wyglądać dość kosztownie. Gdybym mógł całkiem przejść na cyfrę odpowiedniej jakości, nie mam wątpliwości, że bym to zrobił. Ale żeby sobie na to pozwolić, nie można zapomnieć o kasie na sprzęt, kasie na utrzymanie, a w mojej kasie nie ma kasy. Zwłaszcza że od niedawna pomagam w utrzymaniu pewnego znakomitego chirurga, anestezjologa, którego widziałem przez jakieś siedemnaście sekund (zanim straciłem przytomność), miłego technika od rezonansu magnetycznego i wszystkich cudownych pracowników niezwykle przyjemnego szpitala, w którym leżałem. Oszczędzę wam drastycznych szczegółów, ale ten D2H coraz bardziej się oddala.

Fotografowie od zawsze mieli ten problem. Przez wiele lat gros fotografów-artystów było ograniczonych możliwościami sprzętu, którym pracowali i czasem, który muszą mu poświęcić. Nie bez powodu niewielu z nich pracuje w studio z sinarami na ciężkich statywach i lampami broncolor za 80 tys. dolarów. George Tice mawiał, że jednym z jego największych fotograficznych osiągnięć było zgromadzenie sprzętu ciemniowego, który posiada. Z kolei Harry Callahan dopiero po pięćdziesiątce miał własną ciemnię. Wielu fotoreporterów-artystów z lat 60. fotografowało leikami nie dlatego, że zależało im na najwyższej jakości, ale dlatego, że wszyscy kasiaści inwestowali w lustrzanki i na rynku było mnóstwo dziesięcioletnich emtrójek za grosze. Ambitni adepci fotografii używali lejek z tego samego powodu, z którego nosili wysłużone kurtki z demobilu: nie dlatego, że były fajne i modne, ale dlatego, że były fajne, modne i niedrogie. Jestem pewien, że wiele dobrze zapowiadających się karier przerwały wysokie wydatki i niepewne zarobki. W erze cyfry będzie jeszcze gorzej.

Jak wyglądały moje wakacje

Więc co robiłem podczas wakacji? No cóż - z powodu rosnącego w zastraszającym tempie zainteresowania cyfrą aparaty na film zaczynają błagać, żeby ktoś je kupił, zupełnie jak używane Leiki M3 w 1969. Dzięki wrodzonym zdolnościom analizy rynku uznałem, że największy spadek cen nastąpi w drugim garniturze segmentu profesjonalnego, który nawet nowy nie ma cen wywindowanych snobizmem na markę. Zanim więc wyjechałem z Michigan, kupiłem bliską idealnego stanu Bronikę SQ-A, obiektyw do niej i kasetę za mniej, niż kilka par wydałoby na kolację i wino w drogiej restauracji. Stara technologia? Jasne. Dramatyczny krzyk przeciw cyfrze? W żadnym wypadku, przyjaciele, w żadnym wypadku. W każdej chwili jestem gotowy przyjąć błyszczącego nowiutkiego 20D (no dobra - matowego nowiutkiego) za starą bronikę. Chodzi o to, że bronica jest znacznie lepsza niż nienajlepsza cyfróweczka. Moim skromnym zdaniem oczywiście.

Świetnie się bawiłem (przynajmniej dopóki w środku nocy nie odezwały się kamienie żółciowe i wyrostek robaczkowy). Kiedy jeszcze robiłem zdjęcia zawodowo, wypożyczałem broniki, jeśli potrzebowałem średniego formatu, i zdążyłem je dobrze poznać i się do nich przyzwyczaić - pomijam oczywistą nieobecność dumy z posiadania. Kiedy wziąłem do ręki mój nowy/stary aparat, poczułem się, jakbym wpadł na starego znajomego ze szkoły, z którym nigdy nie byłem blisko, ale po latach okazało się, że ma ze mną znacznie więcej wspólnego niż przypuszczałem. Teoretycznie ten aparat zupełnie nie powinien mi się podobać - nie jest na mały obrazek, nie jest cichy, trzeba używać ręcznego światłomierza (ja mam ten, który byłby jeszcze lepszy, gdyby łatwiej było go używać jedną ręką). Nie zrobiłem nim jeszcze zbyt wielu zdjęć, ale długo się nim bawiłem i sprawiło mi to ogromną frajdę.

Ale oczywiście dopiero dochodzę do siebie, więc jeszcze nic nie wywołałem. Przykro mi. To był ciężki miesiąc.

Wiadomości o biuletynie

Nadal nie udało mi się jeszcze skontaktować ze wszystkimi prenumeratorami "The 37th Frame" i powiadomić o przejściu na format .PDF i zmianie dystrybucji na e-mailową, ale ciągle robię postępy i już dwie trzecie was mam już w bazie danych. Fajnie jest mieć odzew od tylu prenumeratorów. Najnowszy numer (siódmy) jest już niemal gotowy. Głównym tekstem jest artykuł o zmarłym niedawno Henrim Cartier-Bressonie, napisany z punktu widzenia fotografa piszącego dla fotografów, czyli nie nudzę was wiadomościami, które już znacie, ale piszę o jego podejściu, technice i umiejętnościach "strzeleckich". W numerze jest też kilka recenzji obiektywów: myślę, że łącznie pięć, w tym trzy leiki i jeden zeiss. Znajdziecie też artykuł o kulisach reklam Canona i "Fotografa niedzielnego" z lipca wraz z wieloma odpowiedziami, które sprowokował. Napisałem też baaaardzo dłuuugi artykuł o nowym szkle Leica 50 mm Summilux, trochę mnie chyba poniosło. Mam nadzieję, że mi wybaczycie. Najnowsze wydanie zawiera też recenzję filmu (takiego kinowego). Czemu film? Bo to mój biuletyn i mogę w nim zamieścić, co mi się żywnie podoba! Film, o którym mowa, to wspaniały stary western, ale jeśli chcecie się dowiedzieć, który, przykro mi, ale będziecie musieli poczekać i sami przeczytać. Piszę też o wpływie, jaki wydarzenia z 11 września miały na amerykańską fotografię; apeluję o trochę rozsądku. Oczywiście znajdziecie też wiele nowych informacji, w tym kawałek o 50-leciu Kodaka Tri-X, problemach Ilforda, Maździe Bongo Frendee, interesujący tekścik o wykrywaniu cyfrowych fałszerstw oraz kilka miniaturek, które nie mają nic wspólnego z fotografią, ale mnie śmieszą.

A co z polityką? Co prawda lubię komentować wydarzenia na bieżąco, ale postawiłem na neutralność. Każdy ma prawo do swojej opinii, a poza tym spójrzmy prawdzie w oczy - nikt nie prenumeruje "The 37th Frame", żeby czytać moje polityczne tyrady. Łączy nas raczej miłość do fotografii. Myślę więc, że tego będę się trzymał. Prawie zawsze. Jak najczęściej.

Zupełnie bym zapomniał - ostatniego dnia pobytu w szpitalu przydzielili mi nowego współlokatora. Był to dystyngowany, mówiący spokojnym głosem dżentelmen, który wyglądał jak uosobienie dobrotliwego dziadka, którym zresztą się później okazał. Był właścicielem jakiejś firmy, a może nawet kilku. Przemiły facet. Gawędziliśmy chwilę i podczas rozmowy okazało się, że był pilotem. Nie mogłem sobie wyobrazić tego spokojnego staruszka za sterami wielkiej maszyny. Później zapytałem, czy ma jakieś hobby poza lataniem.

- Kiedyś ścigałem się na wodzie - powiedział.

Wyobraziłem sobie żaglówki majestatycznie sunące po morzu.

- Czym dokładnie? - spytałem z grzeczności.

- Ścigaczami.

- Serio? A gdzie?

- Na całym świecie. Jechałem wszędzie tam, gdzie organizowano wyścigi.

Potem zapytałem, czy dalej się tym zajmuje i, przysięgam, odparł, że:

- Podczas ostatniego wyścigu zginął mój dobry przyjaciel, a moja łódź przekroczyła linię mety cała w płomieniach. To był ostatni raz.

Dobra, dobra - poddaję się. Wiodę nudne życie i tyle. Nudne! Dziadzio ścigający się na ślizgaczach... Ale przynajmniej miałem ciekawych współlokatorów.

Do zobaczenia w pierwszą niedzielę października albo wcześniej, jeśli prenumerujecie mój biuletyn. Ruszcie się z domu z aparatem i pamiętajcie - szukajcie dobrego światła!

----

Mike Johnston

www.37thframe.com

Zaprenumerujcie biuletyn The 37th Frame. Pospieszcie się, póki jeszcze pamiętacie, zanim Mike znów zacznie gadać o polityce!

W latach 1994-2000 Mike Johnston był redaktorem naczelnym magazynu PHOTO Techniques. Od 1988 do 1994 roku był redaktorem bardzo cenionego periodyku Camera & Darkroom. Choćby z tego powodu stał się jednym z najbardziej wpływowych dziennikarzy amerykańskiego rynku fotograficznego ostatniej dekady.
Co niedziela Mike pisze swój felieton zatytułowany "Fotograf niedzielny", w którym daje wyraz swoim kontrowersyjnym poglądom na temat przeróżnych zjawisk, jakie mają miejsce w świecie fotografii.

Mike Johnston

Mike Johnston pisze i publikuje niezależny kwartalnik The 37th Frame, który adresowany jest do maniaków fotografii. Jego książka zatytułowana The Empirical Photographer ukaże się w 2004 roku.

Autor udzielił nam pozwolenia na przetłumaczenie i opublikowanie jego felietonów w wyrazie wdzięczności dla swoich krewnych - państwa Nojszewskich mieszkających w Oak Park w stanie Illinois.

Skopiuj link
Komentarze
Więcej w kategorii: Fotofelietony
Sergey Ponomarev – misja fotografa została spełniona
Sergey Ponomarev – misja fotografa została spełniona
Zdjęcie roku, to bez wątpienia ogromne wyróżnienie. Dla mnie jednak królową nagród prasowych jest pierwsze miejsce za reportaż w kategorii „General news”.
0
Kinowska: „Zdjęcie roku World Press Photo wkurza”
Kinowska: „Zdjęcie roku World Press Photo wkurza”
Zdjęcie Warrena Richardsona, uznane przez Jury za najlepsze zdjęcie prasowe roku 2015, denerwuje i wyprowadza z równowagi. Z kilku powodów.
0
Lifelogging - przyszłość, czy zmora fotografii?
Lifelogging - przyszłość, czy zmora fotografii?
Podczas gdy największe firmy w ostatnim czasie na nowo rozpętują wojnę na megapiksele, swojego rodzaju rewolucja w fotografii może nadejść nieoczekiwanie ze strony urządzeń przeznaczonych dla...
0