Fotograf niedzielny - Stare psy i nowe sztuczki

Autor: Łukasz Kacperczyk

1 Luty 2004
Artykuł na: 9-16 minut
W młodości z pobłażaniem patrzyłem na starszych, którzy opierali się nowym technologiom i nie byli zainteresowani śledzeniem najnowszych wynalazków. Tymczasem wiele moich młodzieńczych fascynacji albo znika, albo na moich oczach przepoczwarza się w coś przerażającego.

Stare psy i nowe sztuczki

W młodości z pobłażaniem patrzyłem na starszych, którzy opierali się nowym technologiom i nie byli zainteresowani śledzeniem najnowszych wynalazków. Tymczasem wiele moich młodzieńczych fascynacji albo znika, albo na moich oczach przepoczwarza się w coś przerażającego.

Małe, lekkie i wydajne samochody. (Kiedy byłem dzieckiem, szalałem za sportowymi samochodami, traktowałem magazyn Car & Driver jak Pismo Święte i widziałem przyszłość w jasnych barwach, jakże się myliłem...) Dziś zwycięża bezlitosna moda na obrzydliwe furgonetki i, co gorsza, "sportowe samochody codziennego użytku", które ani nie są sportowe, ani zbytnio przydatne na co dzień. Dopiero co wygraliśmy wojnę z samochodami kombi, a pojawiło się... to "coś": na drogach naszego kraju zaroiło się od skundlonych pickupów. Serio, trzydzieści lat temu (kiedy siedząc w czytelni, delektowałem się tekstami Patricka Bedarda) nie przyszłoby mi nawet do głowy, że ktoś wyprodukuje takie stuprocentowo chybione bezguście, jak Lincoln Navigator.

Film jako dzieło sztuki. Kiedy byłem dzieckiem, uważałem za oczywiste to, że film mógł być dziełem sztuki. Pełno było prawdziwych filmowców-artystów i nawet hollywoodzkie filmy dość często miały w sobie nieco artyzmu. Nie przewidziałem, że nadejdzie dzień, kiedy to wszystkie media będą kontrolowane przez sześć mega-korporacji (zupełnie jak czarne charaktery z Bonda!), a "filmy" będą mieszanką banału i schematów, pokazem zmanierowania, nieumiarkowania i bezsensownych efektów specjalnych. Już sam fakt, że ostatnie filmowe hity są realizowane na podstawie starych seriali telewizyjnych i komiksów to dla mnie totalna abstrakcja, zupełnie, jakbym mieszkał na planecie małp. O rany, to chyba rzeczywiście tylko rozrywka. A teraz idę się przelecieć nad kukułczym gniazdem.

Słuchanie muzyki jako hobby. Nie dość, że płyty winylowe zostały zepchnięte na margines (w młodości byłem zapalonym kolekcjonerem płyt i do dziś uważam adaptery za jedne z najfajniejszych zabawek), to jeszcze sama idea muzyki stereo powoli ustępuje wielkim ekranom, ginie w powodzi konkurujących formatów i nowopowstałych subkultur "centrów domowej rozrywki". Sztuka w czystej formie to oczywiście muzyka akustyczna grana z winylowej płyty i odtwarzana przez stereo z lampowym wzmacniaczem. Dziś na każdym kroku da się zauważyć rozkład przemysłu muzycznego (o którym i tak od dawna trudno powiedzieć coś dobrego), rozkład przemysłu RTV, rozkład kultury słuchania stereo, zmniejszenie zainteresowania jazzem i muzyką poważną, obniżenie jakości samej muzyki, spadek jej popularności i wagi w kulturze, a nawet stopniowy odwrót słuchania muzyki jako hobby (przez dekadencję). I żeby jeszcze pogorszyć sprawy, okazało się, że rock'n'roll, w który wierzyliśmy jak w ideologię, był jedynie zjawiskiem pokoleniowym i wcale nie jest taki ważny. Jest dziś tak powszedni, jak zawodowy sport i równie dziwaczny, co taniec towarzyski. Phi!

Jeśli chodzi o hi-fi, szczególnie niepokoi mnie właśnie sprawa dekadencji. Przyznaję, że centralna rola i kulturowe znaczenie wczesnego rock'n'rolla były pokoleniowe i wszyscy zdążyliśmy się zestarzeć. Jesteśmy bogatsi (przynajmniej niektórzy). Prowadzimy siedzący tryb życia, ustatkowaliśmy się. Sprzęt audio zmienił swoje oblicze, nasze zestawy stereo także. Ale muzyka jest wieczna i nigdy nie zginie, a fanatycy hi-fi istnieli na długo przed tym, kiedy Elvis pierwszy raz zakręcił lędźwiami. I co prawda przemysł muzyczny jest dziś w odwrocie, ale w całym tym bałaganie co jakiś czas można znaleźć coś świeżego.

Więc co z tą dekadencją? Dekadencja może mieć dwie formy. Po pierwsze dziś stereo ma być symbolem statusu majątkowego. W najnowszym numerze magazynu The Absolute Sound nagrody "Golden Ear" ("złote ucho", przyp. tłum.) dostały przedwzmacniacz za 20 tysięcy dolarów i głośniki za 50 tysięcy. Idiotyzm. Po drugie, kiedy byłem dzieckiem, dobre stereo oznaczało więcej ludzi, nie mniej. Stereo czyli muzyka, muzyka czyli rock, rock czyli impreza, impreza czyli znajomi - znajomi snujący się po domu, pokoju w akademiku, mieszkaniu; jedni przychodzili, inni wychodzili, tańczyli, pili piwo, rozmawiali, przekazywali sobie jointa, grali jam session. Znajomi czyli też kobiety. To dlatego chciało się mieć fajne stereo: żeby zaimponować znajomym, żeby zapewnić sobie ścieżkę dźwiękową do pierwszego razu i żeby muzyczka na spotkaniach waszej paczki lepiej brzmiała. Tak się dziwnie składa, że dziś "fajność" stereo wyznacza się zupełnie inaczej. Wystarczy spojrzeć na projekty "pokoju audiofila", które można czasem znaleźć na stronach magazynów audio: w samym centrum uwagi, doskonale widoczne znajduje się to najważniejsze: pojedyncza postać (zakładamy, że to mężczyzna) - samotna, z tyłkiem wbitym w fotel.

Jak do tego doszło?

Aparaty. W słonecznych latach mojej młodości, kiedy powietrze było jeszcze krystalicznie czyste, najważniejsza była prostota, a przynajmniej tak to wyglądało: wszystkie aparaty były na film, poważna fotografia była fotografią czarno-białą, a wszystkie aparaty małoobrazkowe należały do kategorii, którą nazywam "MMM" (termin, który sam wymyśliłem, a który z pewnością się nie przyjmie) - były manualne, mechaniczne i metalowe. Czy istnieje coś ładniejszego od Leiki M3, czy bardziej prostolinijnego niż Pentax Spotmatic? (Dla tych, którzy nie widzieli go na oczy - Spottie jest lojalny i pełen entuzjazmu jak pies pasterski i ma równie czystą formę, co żaglowka.) Nawet tanizna z lat 70-tych, jak na przykład Canon Canonet, pewnym sensie należały do arystokracji. Ale ten stary porządek musiał się poddać kolejnym falom chały. Najpierw pojawiła się moda na kompakty, które rosły jak grzyby po deszczu w latach 80-tych. Potem lustrzanki przeistoczyły się w "Wunderplastik" (termin wymyślony przez Billa Piece'a, on na pewno się przyjmie) - wykonane z poliwęglanów gadżety, którym czasy migawki odmierza kwarc, całość kontroluje CPU i które bzyczą, syczą i piszczą podczas samodzielnego ustawiania ostrości, a potem przestają działać bez baterii... nieforemne bryły plastiku obwieszone festyniarskimi świecidełkami. A teraz są cyfrówki. Komputer, z którego arogancko wyśmiewałem się w młodości, w chwili, kiedy czytacie te słowa, podbija serce mojej ukochanej fotografii. Niestety.

Podaj łapę, Azorku

Co prawda się starzeję, ale nadal wspieram miejscowy ruch oporu. Jeżdżę sportowym samochodem z ręczną skrzynią biegów (tak, jestem dinozaurem!); myszkuję w działach "klasyka" i "zagraniczne" w najbliższej wypożyczalni wideo, gdzie nikt inny się nie zatrzymuje; mam nawet ciemnię w piwnicy (no dobra, mam też coś takiego na biurku, żeby drukować zdjęcia z cyfrówki). Nadal kupuję winylowe płyty, taki ze mnie zimny drań.

Najśmieszniejsze jest to, że z fotografią jest inaczej. To nie format MP3, którego nie cierpię, czy karoserie samochodów osobowych przyspawane do podwozia pickupa, których nienawidzę, nie znoszę i którymi pogardzam, czy hollywoodzki chłam, którego może nie nienawidzę, ponieważ napawa mnie takim smutkiem, że unikam go jak DŻUMY. Nie nienawidzę cyfrówek. Ja bardzo lubię cyfrówki.

Cyfrówki mają wiele zalet. Dają większą frajdę niż film. Są łatwiejsze w użyciu. Dają większą kontrolę. Są bardziej przyjazne dla środowiska. Może i cyfra więcej kosztuje, ale zajmuje znacznie mniej miejsca niż ciemnia, a spójrzmy prawdzie w oczy - dla wielu osób przestrzeń jest cenniejsza niż pieniądze. Cyfrówki sprawiają, że łatwiej robić lepsze zdjęcia, natychmiastowość rezultatów to ogromna zaleta.

Więc czemu wciąż się opieram? Kupiłem, a później sprzedałem kilka cyfrówek, ale powstrzymałem się przed zakupem cyfrowej lustrzanki. Kupując taki aparat, przyznałbym, że właśnie jego będę używał do najważniejszych zdjęć. Nie ma w tym nic złego, nie ma się czego bać. Możliwe nawet, że by mi się spodobało. Ale i tak buszuję na eBayu w poszukiwaniu minolt z serii "X" i starych rolleiów. Zupełnie, jakby jakiś głos z góry rozkazywał: "Podaj łapę, Azorku". A ja to: "Podaj łapę? Nie uczyli tego, jak byłem szczeniakiem!".

Każdemu, niezależnie od wieku, dni młodości wydają się lepsze, bo... byliśmy wtedy młodsi. Wszystko wydawało się ciekawsze, ponieważ było dla nas nowe, a my zachłystywaliśmy się nowościami. Spoglądamy w przeszłość i ją idealizujemy - ckliwie i bezwstydnie, a sentyment rozlewa się naokoło, jak syrop klonowy na naleśnikach. Dwunastego lutego w Las Vegas zaczynają się targi PMA, Photo Marketing Association. Stały się one ważną imprezą, podczas której mają miejsce północnoamerykańskie premiery sprzętu fotograficznego. Tym razem powinniśmy zobaczyć canona dla fotoreporterów i nowego nikona, który będzie rywalizował z Canonem 300D, który sprzedawał się przed Gwiazdką jak ciepłe bułeczki. Czuję, że będę się musiał dokładniej przyjrzeć nowościom z tegorocznych targów PMA. Może przydałby mi się D70? Może powinienem zakończyć polowanie na eBayu? Może po prostu raz na jakiś czas powinienem się nauczyć nowej sztuczki?

W końcu podawanie łapy nie powinno być aż takie trudne, prawda?

----

Mike Johnston

Co tydzień proszę czytelników, którym spodobał się felieton o 53 centy. Z tej sumy 32 centy zabiera PayPal, a 21 wędruje do mnie. Z pewnością rozumiecie, że jednorazowe przekazanie takiej sumy specjalnie mnie nie wzbogaci, prawda? No weźcie, to marne 53 centy: www.37thframe.com/smp.htm. Kto inny zapewni wam tyle rozrywki za pół dolara?

PS. A jeśli chodzi o to zdjęcie na początku felietonu, to jest to Nikon F2 mniej więcej z 1971 roku z wizjerem bez pomiaru światła. Ale oczywiście został sfotografowany cyfrówką.

Jeśli chcecie wesprzeć "Fotografa niedzielnego", zaprenumerujcie The 37th Frame, magazyn dla fotografów wydawany przez Mike'a Johnstona.

W latach 1994-2000 Mike Johnston był redaktorem naczelnym magazynu PHOTO Techniques. Od 1988 do 1994 roku był redaktorem bardzo cenionego periodyku Camera & Darkroom. Choćby z tego powodu stał się jednym z najbardziej wpływowych dziennikarzy amerykańskiego rynku fotograficznego ostatniej dekady.
Co niedziela Mike pisze swój felieton zatytułowany "Fotograf niedzielny", w którym daje wyraz swoim kontrowersyjnym poglądom na temat przeróżnych zjawisk, jakie mają miejsce w świecie fotografii.

Mike Johnston

Mike Johnston pisze i publikuje niezależny kwartalnik The 37th Frame, który adresowany jest do maniaków fotografii. Jego książka zatytułowana The Empirical Photographer ukaże się w 2004 roku.

Autor udzielił nam pozwolenia na przetłumaczenie i opublikowanie jego felietonów w wyrazie wdzięczności dla swoich krewnych - państwa Nojszewskich mieszkających w Oak Park w stanie Illinois.

Skopiuj link
Komentarze
Więcej w kategorii: Fotofelietony
Sergey Ponomarev – misja fotografa została spełniona
Sergey Ponomarev – misja fotografa została spełniona
Zdjęcie roku, to bez wątpienia ogromne wyróżnienie. Dla mnie jednak królową nagród prasowych jest pierwsze miejsce za reportaż w kategorii „General news”.
0
Kinowska: „Zdjęcie roku World Press Photo wkurza”
Kinowska: „Zdjęcie roku World Press Photo wkurza”
Zdjęcie Warrena Richardsona, uznane przez Jury za najlepsze zdjęcie prasowe roku 2015, denerwuje i wyprowadza z równowagi. Z kilku powodów.
0
Lifelogging - przyszłość, czy zmora fotografii?
Lifelogging - przyszłość, czy zmora fotografii?
Podczas gdy największe firmy w ostatnim czasie na nowo rozpętują wojnę na megapiksele, swojego rodzaju rewolucja w fotografii może nadejść nieoczekiwanie ze strony urządzeń przeznaczonych dla...
0