"Opowieści z krypty" - Polak, Węgier - dwa bratanki. Czy aby na pewno?

Autor: Wojtek Tkaczyński

2 Sierpień 2009
Artykuł na: 4-5 minut
W tym miesiącu, mimo letniej atmosfery nasz felietonista zadaje wcale niełatwe pytania. Dlaczego inni mogą a my nie i dlaczego polska fotografia traktowana jest jak biedniejsza siostra sztuki nowoczesnej.

Czyli skąd, do cholery, mamy się dowiedzieć jak było

Początek sierpnia. Środek lata. Choć, jak to w Polsce, lepiej nie przywiązywać się do myśli o dobrej pogodzie. Odpowiednia pora na pogodny i lekki felietonik. I taki miał być. Niestety, od kilku dni zalewa mnie żółć...

Siedziałem sobie w pracy, czytałem Wyborczą i piłem kawę (w końcu są wakacje) i wpadł mi w oko artykuł zatytułowany "Robert Capa wraca do Budapesztu". Wpływ artystów z Węgier na historię fotografii to temat na zupełnie inny felieton. Nie mieści się w głowie, jakim cudem w jednym kraju urodzili się Kertesz, Moholy-Nagy, Munkacsi i, między innymi, Capa. Ale nie zdenerwowałem się zazdroszcząc bratankom wielkiej historii. Zirytowało mnie porównanie aktywności dzisiejszych władz - tych z Budapesztu i tych z Warszawy. Ów "powrót" Capy do Budapesztu polega na tym, że Węgierskie Muzeum Narodowe dzięki grantowi rządu Węgier kupiło, jedną z trzech istniejących na świecie, kolekcję zdjęć Capy liczącą 937 odbitek. Na świecie szaleje kryzys. Zwłaszcza Węgry od kilku lat borykają się z problemami gospodarczymi (kto z nas nie pamięta potajemnych nagrań ich premiera mówiącego o wielkiej wtopie, którą zaliczył?). A jednak stać ich na gest - wydać około 5 mln złotych na zdjęcia to naprawdę jest coś. Co więcej, owe zdjęcia mają doczekać się własnego muzeum. Na razie poświęcono im ogromną wystawę.

Nic takiego nie byłoby chyba możliwe w kraju nad Wisłą. Fotografia, jako sztuka, nie istnieje w naszym oficjalnym życiu kulturalnym. Oczywiście istnieją niezłe imprezy, np. festiwale fotografii z Łodzi, Krakowa, Sopotu i Poznania. Są to jednak po pierwsze dzieła małych grupek zapaleńców, po drugie zaś - każda z nich ma ograniczony zasięg czasowy. Nie ma w Polsce miejsca, w którym młoda osoba mogłaby dowiedzieć się czegoś o historii naszej fotografii. Nie twierdzę, że każdy, kto kupi aparat, musi zaliczyć kurs historii fotografii. Myślę jednak, że brak dostępu do zdjęć autorstwa pierwszych polskich fotografików może źle wpływać na rozwój tych kilku wrażliwych artystów, których moglibyśmy się dochować.

Oba istniejące muzea fotografii (których aktywność i tak trzeba szczerze podziwiać) stawiają raczej na historię techniki niż idei, poza tym również działają z dala od rządowej pomocy. Jak więc mówić o rozwoju, skoro nie mamy mowy o historii? Jak w każdej dziedzinie sztuki obrazowej, tak i w fotografii - iść do przodu można jedynie wiedząc o pracach swoich poprzedników. A my kręcimy się w kółko.

wakacyjne klimaty, ale w głowie rodzą się trudne pytania

Amerykanie mają swoje centrum fotografii w Houston. Każdy może tam obejrzeć z bliska prace wielkich amerykańskich fotografów. Londyńskie muzeum Viktorii i Alberta zaczęło kupować zdjęcia w 1852 roku - dziś jest nieocenionym źródłem wiedzy dla pokolenia ery cyfrowej. Ja zaś dowiedziałem się o istnieniu Bułhaka tylko dlatego, że wynajmowałem mieszkanie od jednego z ciotecznych prawnuków mistrza...

Skądinąd wiadomo, że w polskich zbiorach muzealnych znajdują się stare zdjęcia. W Muzeum Narodowym zaplanowano nawet wystawę (otwarcie we wrześniu) pokazującą część kolekcji. Problem w tym, że samo muzeum narodowe ma ponad 70 000 fotografii skrzętnie chowanych przed oczyma widzów. Dostać się do nich mogą jedynie pracownicy naukowi albo znajomi królika. Próbowałem, to wiem. Owa wystawa ma chyba być listkiem figowym zakrywającym wstydliwą prawdę. Nikomu nie zależy na uruchomieniu stałej ekspozycji starych polskich fotografii, którym towarzyszyłby fachowy komentarz. Narzekamy na nierozgarniętą i leniwą młodzież. Ale co jej oferujemy na starcie? Abstrahując od tego, że ministerstwo zostawiło los warszawskiego muzeum sztuki współczesnej na barkach miasta, nawet i tam nie jest planowana żadna aktywność związana li tylko z fotografią. Skoro jedynym wzorem dla dzisiejszych młodych fotografików jest internet, to - z całym szacunkiem dla internetu - daleko w ten sposób nie zajedziemy.

Słucham ostatnio na okrągło płyty "Unfinished Story" tria RGG. Trzech, młodych w sumie, chłopców nagrało w roku 2003 doskonały album poświęcony pamięci Mieczysława Kosza, który zmarł w 1973. Przykładów podobnych inspiracji na rodzimym rynku muzycznym jest mnóstwo. Zaczynając od Chopina i Komedy, kończąc na Andrzeju Zausze. Współczesne nagrania poświęcone Broniewskiemu, Wyspiańskiemu czy Gajcemu to perełki. W oparciu o i w nawiązaniu do historii powstaje nowa jakość. Muzycy mogą, fotograficy nie mogą. Dlaczego? Czy tylko dlatego, że w koło za dużo mówi się o sprzęcie

Skopiuj link
Komentarze
Więcej w kategorii: Fotofelietony
Sergey Ponomarev – misja fotografa została spełniona
Sergey Ponomarev – misja fotografa została spełniona
Zdjęcie roku, to bez wątpienia ogromne wyróżnienie. Dla mnie jednak królową nagród prasowych jest pierwsze miejsce za reportaż w kategorii „General news”.
0
Kinowska: „Zdjęcie roku World Press Photo wkurza”
Kinowska: „Zdjęcie roku World Press Photo wkurza”
Zdjęcie Warrena Richardsona, uznane przez Jury za najlepsze zdjęcie prasowe roku 2015, denerwuje i wyprowadza z równowagi. Z kilku powodów.
0
Lifelogging - przyszłość, czy zmora fotografii?
Lifelogging - przyszłość, czy zmora fotografii?
Podczas gdy największe firmy w ostatnim czasie na nowo rozpętują wojnę na megapiksele, swojego rodzaju rewolucja w fotografii może nadejść nieoczekiwanie ze strony urządzeń przeznaczonych dla...
0