"Opowieści z krypty" - Czy potrzebna nam kolejna rewolucja? Czyli dlaczego chodzimy na targi fotograficzne

Autor: Wojtek Tkaczyński

15 Kwiecień 2012
Artykuł na: 6-9 minut
Wojtek Tkaczyński znalazł na łódzkich targach zalążek nowej fotograficznej rewolucji. Całą historię znajdziecie w jego nowym felietonie. Zapraszamy do lektury.

czy nie pora powiedzieć sobie "dość"

Jeden z ostatnich weekendów upłynął - przynajmniej mnie - pod znakiem targów fotograficznych w Łodzi. Krótka relacja z tej imprezy (to już piętnasta edycja - gratulacje!) znalazła się na stronie Fotopolis, nie będę tu więc omawiał nowości sprzętowych przywiezionych przez wystawców. Dla mnie te targi to wydarzenie przede wszystkim towarzyskie. Spotykam się ze osobami, które znam jedynie z maili. Rozmawiam z kolegami, których nie widziałem przez rok (od poprzednich targów). W czwartek pijemy alkohol na bankiecie. W piątek jemy kolację z redakcją DFV. Tak, te targi to ważne wydarzenie dla osób z branży...

Oczywiście, oglądam też stoiska. Z wielką uwagą. Ale nie będę tu omawiał nowości... (patrz wyżej). Ba, powinienem się wręcz wystrzegać omawiania istoty targów na forum publicznym. Okazało się bowiem, że moja krótka wypowiedź (dla nienazwanej telewizji) na temat siermiężności niektórych stoisk prawie-że-obraziła jedną z organizatorek targów. A przecież nie chodziło w niej o targi jako takie a o polskich biznesmenów (nieustających bohaterów moich felietonów), którzy uważają, że niewydanie ani złotówki ponad absolutne minimum - czyli wynajęcie stoiska - wystarczy, żeby oczarować publiczność.

No właśnie publiczność. Skoro nie mam zamiaru pisać o sprzęcie, napiszę o osobach, które go oglądają. Zastanawia mnie bowiem zawsze kim są ludzie przychodzący na łódzkie targi i jakie mają oczekiwania. Obserwuję targi od kilku ładnych lat. Odnoszę wrażenie, że - niezależnie od formatu prezentowanych nowości publiczność jest lekko - rozczarowana. Dlaczego? Mam pewną teorię: dlatego, że nie ma żadnej rewolucji. Ci, co zaczęli na filmach przeżyli już jedną technologiczną rewolucję w fotografii. Przejście ze srebra na cyfrę. Młodsi - słyszą wkoło jaki to był przełom. Przez ostatnie lata aparaty cyfrowe zdominowały rynek. W każdym aparacie telefonicznych są dziś miliony pikseli. Gotowych zarejestrować zdjęcia. Tyle tylko, że wielu fotografujących nadal nie robi tymi aparatami udanych zdjęć. Udanych, czyli takich, które będą ich satysfakcjonować. To jedyne możliwe kryterium oceny: zdjęcia robimy przecież najpierw dla siebie a potem dla świata. Jeżeli podobają się nam - są udane.

Ale nie są. I dlatego czekamy na kolejną sprzętową rewolucję. Na coś, co sprawi, że zaczniemy robić prawdziwe zdjęcia. Niestety. Taka rewolucja się nie przydarzy. Żaden projektant na świecie nie wymyśli aparatu, który przed zrobieniem zdjęcia przeczyta nasze myśli. Kwestia zadowolenia z własnych zdjęć sięga bardzo głęboko, daleko pod powierzchnię oceny ich poprawności technicznej.

Elektronika, która pozwoliła stworzyć cyfrówki doprowadziła świat również do internetu. Z jednej strony - mamy w ręku doskonałe narzędzie do tworzenia własnych zdjęć. Z drugiej: mamy narzędzie do wpędzania w kompleksy. Kiedy ja zacząłem robić zdjęcia, mogłem je porównać jedynie do zdjęć robionych przez kolegów ze szkoły. Ewentualnie do fotografii publikowanych w ówczesnym miesięczniku FOTO i kilku albumów w gminnej bibliotece. Mogłem spokojnie robić zdjęcia uważając, że nie są takie złe. Kombinowałem coś w ciemni. Szukałem nowych motywów. Kiedy pojechałem na studia do miasta i przekonałem się, że moje portfolio to jednak nie są to fotografie ze ścisłego topu byłem 1) już trochę starszy i spokojniejszy 2) znałem chociaż techniczne podstawy fotografowania 3) miałem za sobą parę ładnych godzin spędzonych w ciemni, które dały mi poczucie, że umiem coś konkretnego 4) wiedziałem, że każda nauka musi trwać i wierzyłem, że mogę się nauczyć wszystkiego 5) miałem już w głowie listę swoich ulubionych fotograficznych tematów. Podsumowując: oglądając naprawdę dobre zdjęcia nie dostałem depresji i nie wyrzuciłem aparatu za okno.

Teraz każdy kto ma aparat ma też dostęp do zdjęć z całego świata. Zdjęć robionych przez amatorów i absolutnych zawodowców. Zdjęć obejmujących cały przekrój możliwych tematów. Zdjęć robionych telefonami ale i aparatami za grube tysiące dolarów. Zdjęć zrobionych przypadkiem oraz zdjęć przygotowywanych przez miesiące. Porównując swoje prace z tym co wymieniłem powyżej łatwo oszaleć. I dlatego cały czas szukamy potwierdzenia swoich umiejętności, swojej klasy. Popularność portali oceniających zdjęcia nie bierze się znikąd. Fotografujący żyją dziś w rozterce. Bombardowani informacjami o nowym sprzęcie, nowych technologiach, nowych nagrodach i nowymi zdjęciami innych nie są w stanie nawet w spokoju zebrać myśli. I dlatego czekają na kolejną rewolucję.

Niestety. Taka rewolucja się nie przydarzy. Albo inaczej: musi się ona dokonać w naszych głowach. Świat trzeba zostawić z boku i skupić się na sobie. Wszyscy wielcy fotograficy ostatnich lat to w gruncie rzeczy podejrzane indywidua. Dziwacy. Newton, Ritts, Leibowitz, Sieff, Avedon, Weston, Arbus, Goldin, Meisel, Misrach. Mógłbym tę listę ciągnąć w nieskończoność. Co ich łączy? Mniejsza lub większa aspołeczność. Robili zdjęcia skupieni na sobie. Za głównego sędziego mieli własne oczy. Taka droga niekoniecznie prowadzi na szczyt. Równie dobrze możemy trafić gdzieś w kompletne manowce. Ale to chyba jedyny sposób za zaistnienie: zaznaczyć własną odrębność. Nawet jeżeli przekonamy o niej tylko kilku kolegów - odniesiemy sukces.

Czekacie na rewolucję? Zróbcie ją sobie sami. Podejdźcie do siebie poważnie. Potraktujcie siebie jako artystów zasługujących na uznanie. Metod jest wiele. Zacząć można od najprostszej. Pokażcie światu kilka wybranych zdjęć zamiast zasypywać wszystkich tysiącami jpegów. Przekonajcie innych, że są owocem pracy nad projektem a nie przypadku. Skoro wszyscy mają zdjęcia w kompie - dajcie im do ręki odbitkę.

Co roku na targach, od których zacząłem ten felieton, wystawcy toczą walkę o medal targów. W tym roku jeden z medali dostała firma Epson. Nie za konkretną drukarkę czy tusz, ale za ideę. Pomysł polegający na zaakcentowaniu ważności wszystkich elementów łańcucha: od pliku cyfrowego poprzez technikę kalibracji komputera i drukarki po jakość materiału, na którym zdjęcie jest drukowane. Dla mnie - od trzydziestu lat siedzącego w ciemni - to w zasadzie powrót do korzeni. Każdy kto robi tradycyjne zdjęcia wie jak ważny jest każdy z etapów pracy. Z punktu widzenia dzisiejszego świata takie podejście jest kompletnie od czapy.

Przekonać ludzi, że dobre zdjęcia to zdjęcie zrobione z pietyzmem i uwagą na dobrych materiałach to w zasadzie rewolucja. Oby się przyjęła

Skopiuj link
Komentarze
Więcej w kategorii: Fotofelietony
Sergey Ponomarev – misja fotografa została spełniona
Sergey Ponomarev – misja fotografa została spełniona
Zdjęcie roku, to bez wątpienia ogromne wyróżnienie. Dla mnie jednak królową nagród prasowych jest pierwsze miejsce za reportaż w kategorii „General news”.
0
Kinowska: „Zdjęcie roku World Press Photo wkurza”
Kinowska: „Zdjęcie roku World Press Photo wkurza”
Zdjęcie Warrena Richardsona, uznane przez Jury za najlepsze zdjęcie prasowe roku 2015, denerwuje i wyprowadza z równowagi. Z kilku powodów.
0
Lifelogging - przyszłość, czy zmora fotografii?
Lifelogging - przyszłość, czy zmora fotografii?
Podczas gdy największe firmy w ostatnim czasie na nowo rozpętują wojnę na megapiksele, swojego rodzaju rewolucja w fotografii może nadejść nieoczekiwanie ze strony urządzeń przeznaczonych dla...
0
Powiązane artykuły